Kiedy słyszę hasło „Ruszaj z nami w góry”, nie zastanawiam się długo, bo każde, absolutnie każde wyjście w góry jest dla mnie magicznym doświadczeniem. Nie ważne czy Tatry, Andy, czy Karkonosze. Sama, czy w grupie. Zimą, wiosną, latem, czy jesienią. W wysokie góry, na lodowiec, czy na spacerowe szlaki dolinami. W górach oddycham pełną piersią. W górach, gdy moje mięśnie się męczą, głowa odpoczywa. W górach przypominam sobie, co tak naprawdę jest w życiu ważne.
Ostatnio takie hasło rzuciła ekipa National Geographic i Decathlon Polska, a oprócz mnie zaproszeni zostali: Krzysztof Starnawski – wybitny sportowiec ekstremalny, światowej sławy płetwonurek, speleolog, taternik i ratownik TOPR, którego miałam już wcześniej okazję poznać i bardzo polubić, jeszcze bardziej ześwirowany na punkcie gór niż ja Tomek Habdas, czyli W szczytowej formie, mega zdolny i fajny fotograf krajobrazu Jeremiasz Gądek i ekipa zaprzyjaźnionego studia fotograficzno- filmowego F11. Z takim dream teamem mogłbym iść na koniec świata! Ale właśnie: tak się z tymi końcami świata zapędziłam, że Andy w Peru znam lepiej niż Tatry… Dlatego bardzo się ucieszyłam, że jedziemy w tak bliskie, a niemal zupełnie mi obce Tatry Słowackie.
Punkt zbiórki mieliśmy w Starym Smokowcu – to jakieś 60 km od Zakopanego. Zostawiliśmy samochody na parkingu i… poszliśmy na smażony ser (który dla mnie zawsze był i będzie symbolem Słowacji). Kiedy już uszczęśliwiliśmy podniebienia i żołądki, wsiedliśmy do górskiej kolejki i wjechaliśmy do Hrebienoka (10 minut jazdy), skąd niebieską trasą ruszyliśmy na naszą trzydniową przygodę w Tatrach Słowackich.
Gdy wyszliśmy na szlak, było już popołudnie, ale na szczęście nie musieliśmy się spieszyć. Naszym celem pierwszego dnia było dojście do Zbójnickiej Chaty – idąc równym krokiem, nie powinno to zająć wiele więcej niż 2,5 godziny. A do tego pogoda była znakomita. Cieszyłam się, że mamy taki luźny pierwszy dzień – bo to dawało okazję, żeby pogadać (a co jak co, ale gadać to ja lubię), porobić zdjęcia i bez stresu goniącego czasu nacieszyć się widokami (jej, jak ja się stęskniłam za górami!).
Pierwszy odcinek naszej trasy prowadził przez las. Piękny, miękki, zielony i przytulny. Pachnący mchem, igliwiem i jagodziną, brzmiący świergotem ptaków i nieśmiałym szumem strumienia. Powoli wchodziliśmy kamienną ścieżką wyżej i wyżej, aż drzewa zastąpiła kosodrzewina, a krajobraz otworzył się na malowniczą Dolinę Staroleśną i panoramę głównej grani Tatr Wysokich.
Dolina Staroleśna jest przepiękna i przeeeedługa. To pierwsze znacząco łagodzi odczuwanie tego drugiego. Sprawia też wrażenie bardziej dzikiej, niż doliny w Tatrach po polskiej stronie. No i na pewno jest tu zdecydowanie mniej ludzi. I te widoki! Nic tu niczego nie zasłania, ścieżka łagodnie wspina się widokową trasą wzdłuż Staroleśnego Potoku. Gdy obejrzymy się za siebie… będziemy chcieli się zatrzymać, usiąść na kamieniu i kontemplować widok na ujście doliny, gdzie w trójkącie stworzonym przez dwie granie, migocą w oddali prostokąty słowackich pól.
Na pierwszym bardziej stromym podejściu (pierwszym, na którym pojawiają się asekuracyjne łańcuchy), mija nas tatrzański tragarz, zwany tu nosićem. Mimo dźwiganej na plecach konstrukcji pokaźnych rozmiarów: drewnianego stelażu, a w nim skrzynek, piwnego kega i rozmaitych pakunków, skacze on z kamienia na kamień niczym kozica. W taki właśnie sposób, na własnych barkach, na własnych nogach, Słowaccy szerpowie noszą zaopatrzenie do większości tutejszych schronisk, między innymi Chaty Zamkovskiego, Chaty pod Rysami, Teryho Chaty i celu pierwszego dnia naszej wędrówki: Zbójnickiej Chaty. Pomyślimy o tym mężczyźnie z wdzięcznością, pijąc orzeźwiające piwo w schronisku.
Nad naszymi głowami zaczęły zbierać się ciemne chmury, musieliśmy więc przyspieszyć kroku, ale daleko nie zaszliśmy, bo oto na szlak wbiegła kozica, przystanęła i zaczęła pozować do zdjęć. Półtora roku mieszkałam we francuskich Alpach i w życiu nie widziałam kozicy! Wyobrażacie sobie poziom mojej ekscytacji i wzruszenia? Ściśnięte gardło i szklane ze szczęścia oczy – dokładnie taki. A za kilkanaście minut, granią, tuż nad nami przebiegło całe stadko – Słowacjo kocham cię!
Mojego szczęścia nie był w stanie zmyć żaden deszcz. Pierwsze krople spadły na nas, gdy mijaliśmy Warzęchowy Staw. Zanim naszym oczom ukazał się Długi Staw Staroleśny, lało już jak z cebra. Ale jak mówią mądrzy ludzie outdooru: „nie ma złej pogody, są tylko złe ubrania”, sytuację więc uratowały szybko dopinane długie nogawki do spodni trekkingowych i kurtki przeciwdeszczowe Forclaz. Po kilkunastu minutach szybkiego marszu w ulewie byliśmy już w Zbójnickiej Chacie, gdzie czekała na nas ciepła kolacja i nocleg. Ledwie zrzuciliśmy plecaki, zdjęliśmy buty i kurtki, zamówiliśmy po kuflu słowackiego piwa, a Dolinę Staroleśną rozświetliły promienie zmierzającego ku zachodowi słońca, malując na niebie tęczę. Lepszej gościny nie mogliśmy sobie wyobrazić.
Spaliśmy jak dzieci (również brudni jak dzieci, bo w Zbójnickiej Chacie nie ma pryszniców, a tylko dość prymitywne outdoorowe toalety i drewniana rynienka pełniąca rolę umywalki, ale komu by to przeszkadzało w takich pięknych okolicznościach przyrody). Na drugi dzień, „kierownik wycieczki” Krzysiu Starnawski wstał skoro świt i poszedł w teren szukać zasięgu, by sprawdzić prognozę pogody. Wrócił z niezbyt dobrymi wiadomościami: zapowiadano popołudniowe burze. Zjedliśmy więc szybko śniadanie i bez zbędnych ceregieli, zdyscyplinowani jak młodzi harcerze, wyruszyliśmy na szlak. Spieszyliśmy się, żeby przejść najbardziej wyeksponowaną część trasy zanim zrobi się niebezpiecznie. Mimo pośpiechu, humory dopisywały, a Tatry w świetle wczesnego poranka wyglądały jeszcze piękniej. Już za chwilę mieliśmy zostawić za sobą Dolinę Staroleśną.
Na stromym podejściu na Rohatkę (idzie się tu „na tarcie”, po ogromnych skalnych płytach), położoną na wysokości 2288 m n.p.m. przełęcz pomiędzy Małą Wysoką i Dziką Turnią (najwyższy punt naszej trzydniowej trasy), zaczęłam żałować wszystkich leniwych wieczorów i obiecywać sobie, że wrócę do biegania (taaaa, akurat). Ale chociaż szłam pierwszy raz tą trasą, wiedziałam, że to co zobaczę z przełęczy, będzie warte każdej kropelki potu. Zawsze, gdy dostaję zadyszki jest warte. Nie myliłam się. Widok na potężny masyw Gerlacha i bajkowy Zmarzły Staw zmieniający kolor tafli wody w zależności od stopnia nasłonecznienia, wynagrodził wysiłek. Ale tu cała zabawa dopiero się zaczynała. W dół, do Doliny Białej Wody, prowadzi mocno eksponowana trasa z wmontowanymi w skałę klamrami i łańcuchami. Mi pozostało wykorzystanie tych drugich, gdyż klamry mają zbyt szeroki rozstaw na moje nogi (ci Słowacy chyba jacyś bardzo długonodzy wszyscy muszą być). Było stromo, była adrenalina. Super było!
Przez Dolinę Białej Wody niemal przebiegliśmy (oczywiście z przystankiem na mini sesję foto nad Zmarzłym Stawem – jakże mogłoby być inaczej na wyprawie blogerów i fotografów). Rozbawiła mnie informacja, że odgałęzienie doliny, przez którą właśnie szliśmy, nazywana jest Doliną Świstową, czyli jakby moją (wszak mam Świstow na nazwisko).
Kolejny etap szlaku to wysokie, uformowane ze skał i drewnianych wzmocnień schody. Po kilkunastu minutach zadyszki dotarliśmy na kolejną przełęcz – Polski Grzebień (2200 m n.p.m.). Energetyczny baton, chwila kontemplacji piękna natury i ruszliśmy w dalszą drogę.
Zejście z Polskiego Grzebienia do Doliny Wielickiej też jest dosyć strome i zabezpieczone łańcuchami, ale przy Rohatce, to bułka z masłem (i cukrem). Chwila moment i byliśmy już nad Długim Stawem Wielickim, gdzie udało się złapać zasięg i sprawdzić prognozy – mieliśmy szczęście, burze przeszły bokiem. Mogliśmy więc rozsiąść się na polanie, z widokiem na staw, na zasłużony odpoczynek.
Ostatni (tego dnia) odcinek trasy wiódł przez kwieciste łąki – Ogrody Wielickie, na które otworzyła się dolina. Daleko w oddali, przez majestatyczną bramę na Słowację, można było wypatrzeć Poprad.
Zagęszczenie turystów jasno dawało znać, że do Śląskiego Domu pozostała nam dosłownie chwila marszu. Zeszliśmy z Ogrodów, za plecami zostawiając Wielicki Wodospad i po chwili byliśmy na miejscu. Malowniczo położony nad Stawem Wielickim Śląski Dom to zdecydowanie hotel, nie schronisko – jest tu całkiem luksusowo, jak na górskie warunki, to nawet bardzo (a luksus kosztuje – warto to wziąć pod uwagę planując wędrówkę w tych rejonach). Niezła odmiana po Zbójnickiej Chacie, przyznam jednak, że choć nie mam w zwyczaju narzekać na luksus, to w górach zdecydowanie wolę schroniskowy klimat.
Trzeciego ranka ruszyliśmy Tatrzańską Magistralą w stronę Popradzkiego Plesa. Przez całą drogę, po lewej stronie, Słowację mieliśmy jak na dłoni. Po prawej ciągnęło się soczyste zielenią morze kosówki porastającej masywne zbocza Gerlacha. Słońce przypiekało, było lekko (niewiele tu przewyższeń), było pięknie.
Pierwszy przystanek zrobiliśmy nad Batyżowieskim Stawem, ale nie mogliśmy pozwolić sobie na zbyt długi relaks, gdyż nad nami zbierały się coraz ciemniejsze chmury, a droga przed nami była jeszcze długa.
Maszerując równym tempem minęliśmy Kończystą i Tępą, by dotrzeć do ostatniego widokowego punktu naszej trasy: Przełęczy pod Osterwą (1966 m n.p.m.), z której rozciąga się wspaniała panorama tatrzańska. Nawet przy zachmurzonym niebie udało nam się wypatrzeć Szatana, Hlińską Turnię, Koprowy Wierch, Wysoką i Rysy, a w dole, jak na wyciągnięcie dłoni, widać już było Schronisko nad Popradzkim Stawem w Dolinie Mięguszowieckiej.
Niech Was jednak nie zmyli ta złudna bliskość, jeśli podążycie tym samym szlakiem – droga w dół jest bowiem długa i żmudna, prowadzi stromymi zakosami, które nie chcą się skończyć. Już wydaje się, że jesteśmy na miejscu, a tu jeszcze jeden zakręt, i jeszcze jeden, i kolejny… serio jeszcze jeden? Ale w końcu kamienne rumowiska się skończyły i przez labirynty kosodrzewiny wyszliśmy nad Popradzki Staw. I tu, oficjalnie, nad smażonym serem z tatarską „omaćką” i kuflem piwa zakończyliśmy naszą tatrzańską przygodę. Jeszcze czekało nas zejście do Szczyrbskiego Stawu i przejazd elektriczką do Starego Smokowca, ale w głowach już się włączyło, że to koniec. Powoli do świadomości docierały nieśmiałe sygnały ciała, że będą bolały mięśnie, duma i radość z osiągniętego celu i… żal, że już dalej nie pójdziemy, że za chwilę się rozstaniemy. Lubię ten stan, ten emocjonalny koktajl, który najlepiej popić planem kolejnej wyprawy w góry. Co też uczyniłam – kolejny cel: Koprowy Wierch!
Dziękuję całej ekipie za cudowną atmosferę, ciekawe opowieści i mnóstwo śmiechu. Jeremiaszowi dziękuję za przepiękne zdjęcia. Jerry, poza fotografią krajobrazową, zajmuje się także fotografią ślubną – koniecznie zajrzyjcie na jego stronę Jeremiasz Gądek Fotografia.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!
Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Agnieszka
14 października 2019Cudowna wyprawa <3
Lena
20 października 2019pozazdrościć!
Alina
28 października 2019jak ja kocham te góry!
Ilona
12 listopada 2019Uwielbiam góry, nieprzerwanie nie przestają mnie zachwycać :)
Iga
12 listopada 2019Przepiękne :) Uwielbiam tego rodzaju wyprawy :)
Agnieszka
17 listopada 2019Ale piękne zdjęcia! Wstyd mi, że tak rzadko zdarza mi się odkrywać swój własny kraj, ech. ;)
Praca Hotelarstwo Zakopane
8 grudnia 2019Super relacja. Przepiękne widoki
Weronika
12 sierpnia 2020Oj uwielbiam chodzić po górach. W tym roku.jeszcze nie byłam… Ale jeszcze.pare miesięcy zostało
Marysia
30 sierpnia 2020Uwielbiam góry latem. W tym roku już zaliczyłam wspinaczkę
Rafaels
2 maja 2021Masz gdzieś mapę tej wycieczki? :)
Ola
19 grudnia 2022Tatry – najpiękniejsze miejsce w Polsce :)