Gdybym urodziła się w domu przycupniętym przy jednym z tysięcy kanałów keralskich rozlewisk, prawdopodobnie nauczyłabym się pływać szybciej niż mówić. Wiosłowałabym siedząc w drewnianej łupinie do szkoły, łowiłabym ryby przed domem. W tym samym kanale myłabym swoje długie, zapewne czarne wtedy włosy, zmywała naczynia i robiła pranie. Ciekawe, czy dostrzegałabym wtedy piękno malownicznych backwaters?
Urodziłam się tysiące kilometrów stąd i zjawiłam się tu tylko na chwilę, by zachłysnąć się urokiem tej utkanej gęstą siatką kanałów, jezior i rzek okolicy. Wsiadłam do luksusowego pływającego domu, stylizowanego na tradycyjną houseboat, by spędzić okrągłą dobę na wodzie. Moja łódź była wyposażona w dwie komfortowe sypialnie z prywatnymi łazienkami, kuchnię i obszerny salon z jadalnią, którego szklane ściany można było całkowicie rozsunąć i otworzyć, by poczuć się bliżej natury. Załoga składająca się z kapitana, kucharza i pomocnika, dbała o nasz komfort i żołądki.
Chociaż z reguły wolę aktywny wypoczynek, godziny spędzone na relaksowaniu się na dziobie łodzi i obserwowaniu mijanej okolicy minęły mi w oka mgnieniu. Chwilę przed zmrokiem zacumowaliśmy przy pokrytym różowymi liliami jeziorze, by obserwować spektakularny zachód słońca.
Dzień spędzony na houseboat uważam za bardzo przyjemne turystyczne doświadczenie, czułam jednak cały czas, że luksusowość łodzi stawia gruby mur między nami, a mieszkańcami rozlewisk. Do tego jej potężne gabaryty nie pozwalały wpłynąć w wąskie kanały, w których toczyło się tutejsze zwyczajne życie, dlatego ogromnie się ucieszyłam na pomysł oglądania backwaters z kajaka. Poprosiłam o jedynkę, by być panią samej siebie i ruszyłam przed siebie, przez zielone gęstwiny pokrywające taflę mętnej wody.
Kajak zabrał mnie tam, gdzie wokół i dzięki wodzie toczyło się zwyczajne, codzienne życie. Kobiety w pięknych, kipiących kolorami strojach kucały przy brzegu: jedna opłukiwała obrane właśnie warzywa, druga prała dziecięce ubrania. Ich czarne jak węgiel oczy zabłysnęły ciekawością na mój widok. Nieopodal starszy mężczyzna w szarym, wysłużonym turbanie na głowie, o czekoladowej od słońca skórze naciągniętej na wychudzone ciało, w skupieniu łowił ryby. Ktoś się kąpał, ktoś czerpał wodę, ktoś miotłą skleconą z palmowych liści zamiatał podwórko, gdzieś w głębi lądu tliło się ognisko. Za kolejnym zakrętem mokre od stóp do głów dzieci, krzycząc radośnie bujały się na linie nad zieloną taflą wody. To właśnie w kajaku dopadła mnie refleksja, że gdybym urodziła się w domu przycupniętym przy jednym z tysięcy kanałów keralskich rozlewisk, prawdopodobnie nauczyłabym się pływać szybciej niż mówić. Czy dostrzegałabym wtedy piękno kokosowych palm przeglądających się jak w lustrze w tafli zielonkawej wody?
Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!
Asia
29 marca 2016Bardzo fajnie to wygląda. Prawdą jest, że turyści bardzo często oddzieleni są od prawdziwego świata kraju, w którym przebywają. Zwykle widzi się tylko ekskluzywne dzielnice turystyczne i nic więcej.
Katarzyna
20 lutego 2018Ja urodziłam się nad morzem, a pływać nadal nie umiem, a mam prawie 30 na karku :)