W wietnamskim Mui Ne pierwsze co rzuca się w oczy (poza szyldami restauracji i sklepów wypisanych cyrylicą ze względu na popularność, choć podobno słabnącą, okolicy wśród turystów z Rosji) to długa na kilka kilometrów, biała i… prawie pusta plaża. Pusta, bo silny wiatr tysiącami szpileczek rzuca w nieroztropne ciała plażowiczów drobniutkim piaskiem. Pusta, bo większość wakacjowiczów spędza całe dni na wodzie. Drugie, co rzuca się tu w oczy, to dziesiątki sportowych latawców, którymi kitesurferzy ujarzmiają wiatr i fale. To nie jest wymarzone miejsce dla leniwych plażowiczów- przez pół roku wieje tu silny wiatr. Tu się nie leży plackiem na piasku.Tu się pływa, surfuje, skacze i lata. Tu się również tańczy do rana w plażowych barach i zajada grillowane owoce morza. Tu się poznaje ciekawych ludzi z całego świata i pije sok z marakui. Tu się przyjeżdża na 5 dni i zostaje 15. Tu się stawia pierwsze „kroki” w kitesurfingu. Jak my!
Kitesurfing już jakiś czas temu znalazł się na mojej Pojechanej liście marzeń, jednak gdy zobaczyłam ten sport z bliska (z brzegu wietrznej plaży w Mui Ne) obleciał mnie strach. Jeśli znacie mnie osobiście lub jesteście stałymi czytelnikami tego bloga, wiecie na pewno, że ja generalnie dużo się boję. Boję się jeździć skuterem (na którym miałam wypadek), bałam się podczas swojego pierwszego nurkowania (wręcz spanikowałam), bałam się, że się będę bać podczas pierwszej przygody ze wspinaczką (i tu była niespodzianka!), boję się szybkości na snowboardzie (i trochę czasu mi zajmuje zanim się po sezonowej przerwie „rozjeżdżę”), bałam się podczas pierwszej próby ze skrzydłem do speeflyingu (podczas której rozbiłam sobie buzię), więc jak tu nie bać się kitesurfingu kiedy wiatr wieje jak szalony? Jak okiełznać ten żywioł, jak poskromić tą siłę i zaprząc ją do ciągnięcia po falach deski? Ajajaj! Czaiłam się kilka dni, wykręcałam złym samopoczuciem, tłumaczyłam sama przed sobą zbyt dużymi falami czy zbyt wysoką ceną kursu (a to mój prezent urodzinowy przecież z okazji „okrągłych” 33). W końcu odważyłam się rozpocząć naukę, tłumacząc jednak instruktorowi, że „ja tak tylko na godzinkę, sprawdzić czy jestem w stanie przezwyciężyć swój strach”, na co on serdecznie się uśmiechnął i zapisał mnie na tablicy szkoły na pełny, 7 godzinny kurs dla początkujących.
Najpierw ćwiczyliśmy siedząc na plaży, od razu z dużym latawcem. Uczyłam się sterować nim jedną ręką, co chwilę piszcząc gdy traciłam panowanie i rozpędzony latawiec mną szarpał. Gdy trener kazał mi wstać utrzymując kita w jednej pozycji (a przecież tam strasznie wieje!), spojrzałam na niego jak na przybysza z innej planety, ale spróbowałam. Wstałam. Lekkimi ruchami korygowałam pozycję latawca. Uśmiechnęłam się sama do siebie, gratulując sobie w duchu, że tak dobrze mi idzie. Usłyszałam, że teraz zaczniemy wszystko od nowa z lewą ręką. Co takiego??? Z lewą ręką poszło jednak szybciej niż przypuszczałam. Pękałam z dumy, że tak szybko tego kita „ogarniam”, kiedy trener oznajmił, że czas na dwie ręce. Jak tylko chwyciłam drążek do sterowania w obie dłonie, jakbym automatycznie zapomniała wszystkiego czego się do tej pory nauczyłam. Wiatr szarpał mną, latawiec z hukiem lądował na piasku albo fruwał gdzie chciał (co nie miało nic wspólnego z tym, czego chciałam ja). Ała! Kolejne próby, kolejne błędy: za szybko, za mocno, zbyt gwałtownie, zbyt lekko. Uwagi instruktora odbijające się echem w mojej głowie. Ok, mam to! Na siedząco i na stojąco. Mam to i… coraz większe znaki zapytania: czy to na pewno dla mnie? Przecież to tak ciągnie, tak mocno, tak szybko! Nie chcę tak, boję się!
Wchodzimy do wody i… cały strach odchodzi w zapomnienie, chociaż fale uderzają w twarz twardą ścianą, chociaż krztuszę się co chwilę słoną wodą. Sunę ciągnięta przez kite jak jakiś superbohater. Cieszę się jak dziecko. Radość nie trwa jednak długo: na kolejnej lekcji dowiaduję się, że teraz mam kręcić tym wielkim latawcem ósemki? Po co mi te ósemki? A nie da się bez? Czas ćwiczenia na plaży dłuży się (nie wrócę do wody dopóki nie opanuję tej kolejnej czynności), a mnie ogarnia coraz większe zwątpienie. „Chyba nie dam rady” – powiem po tej lekcji Adrienowi. „Gdy kręcę ósemki latawiec nabiera ogromnej siły. Boję się i odpuszczam. Nie umiem kontrolować ani latawca, ani własnego strachu”. Usiądę w plażowym barze, który dzięki małemu ASUS T100HA przerobiłam na swoje plażowe biuro, zamówię piwo z lodem i limonką, będę przeglądać zdjęcia z ostatnich dni, napiszę tekst o Birmie (o ten TU) i będę z dumą patrzeć na Adriena, który w mig chwyta kolejne kitesurferskie konieczności i umiejętności. Może jednak będę tylko dziewczyną surfera, a nie surferką? W sumie całkiem tu przyjemnie… Czy muszę się pchać w te fale?
Kolejnego dnia tłumaczę trenerowi, że nie czuję się pewnie z tymi ósemkami, że chciałabym poćwiczyć ten element dłużej (pewna, że moje umiejętności nie wyjdą poza ten etap). On odpowiada, że oczywiście, ale w wodzie. Nie dyskutuję, wchodzę w spienione fale i… znowu staje się cud! W wodzie nie ma strachu, w wodzie czuję się jak ryba, w wodzie choć czuję siłę latawca, nie obezwładnia mnie ona. I choć czasem, gdy tracę panowanie nad kitem, porywa mnie wysoko, wyciąga z wody by chwilę potem rzucić mną o taflę, już się nie boję. Trener coraz częściej zostawia mnie w morzu samą (dzięki czemu mam wiele okoliczności żeby przećwiczyć ponowny start kita z wody), a ja czuję coraz większą kontrolę nad tym, co wyprawia ten mój żagiel na górze. Uśmiecham się już nie tylko sama do siebie gdzieś w środku, uśmiech mam od ucha do ucha (póki się słoną wodą znów nie zakrztuszę).
Kolejne godziny ćwiczeń zbliżają mnie do pierwszej próby z deską. Teraz rozumiem czemu musiałam opanować sterowanie kitem jedną ręką: druga, podczas wchodzenia do wody musi trzymać deskę. Przedzieram się przez przybrzeżne fale, kładę się na plecach, jedną ręką kontroluję latawiec, który powinien znajdować się bezpośrednio nade mną. Drugą ręką zakładam na podkurczone nogi deskę. Teraz rozumiem też po co mi te ósemki- to ta siła ma mnie podnieść z wody i postawić na desce. Próbuję, najpierw zbyt lekko, linki zbyt luźne, kite nie ma wystarczająco energii by pociągnąć mnie za pas do pozycji pionowej. Próbuję jeszcze raz, i jeszcze raz. Aaaaa! Stoję! Niepotrzebnie wyprostowałam jednak nogi i deska zanurzyła się w wodzie zamiast sunąć po jej tafli. No to jeszcze raz, i jeszcze raz. Aaaaaa!!! Jadę! Kilka sekund zaledwie, bo wciąż delikatnie sprawdzam jaka jest minimalna siła, minimalna prędkość (bo przecież szybko tak od razu się boję), która pozwoli mi utrzymać się na wodzie. I jeszcze raz, i jeszcze raz. Idzie mi coraz lepiej, satysfakcję mam coraz większą. Czyli jednak mogę! Czyli jednak umiem! Jej, co za uczucie, wyćwiczone już ruchy wydają się teraz takie proste. 10 godzin kursu mija, a ja wiem, że będę trenować dalej, że to będzie mój kolejny sport! Warto się było mierzyć ze swoim strachem, naprawdę warto. Zawsze warto.
Do Mui Ne można dojechać autobusem z Ho Chi Minh lub pociągiem do Phan Thiet i dalej autobusem numer 9, który odjeżdża bezpośrednio z dworca kolejowego. Jeśli jedziecie z północy Wietnamu, macie do dyspozycji wygodne sypialne autobusy.
W Mui Ne początkowo zatrzymaliśmy się w Mui Ne Hills Budget– bardzo fajnym miejscu z dostępem do dwóch basenów (uwaga, hotel ten nie znajduje się bezpośrednio przy plaży). Gdy zdecydowaliśmy się zostać dłużej, przenieśliśmy się do sąsiadującego z Mui Ne Hills homestayu Mui Ne Garden, który oferuje małe mieszkania na dłuższy wynajem (70 $ tygodniowo w wysokim sezonie, w niższym sezonie jedyne 200 $ miesięcznie).
Zarezerwuj najlepszy nocleg w Mui Ne
Swój kurs kiteboardingu robiliśmy w VKS, która jest członkiem międzynarodowego stowarzyszenia IKO (czyli szkoli zgodnie z międzynarodowymi normami i wydaje odpowiednie certyfikaty). Jeśli wolicie uczyć się po polsku, przejdźcie się plażą, na pewno znajdziecie szkołę z polskimi trenerami (na panelach reklamowych zawsze jest napisane w jakich językach szkolą). Cena godziny indywidualnego kursu waha się (w zależności od liczby wykupionych godzin i poziomu zaawansowania) od 40 do 60 $.
Poza lokalnymi garkuchniami, w których możecie skosztować wietnamskiej kuchni za grosze, polecam restaurację VKS właśnie i Klub Pogo (w obydwu pyszne jedzenie, pyszne drinki i pyszny widok na morze) i „świat owoców w morza”, a szczególnie znajdującą się tam restaurację Mr Cobra. Smacznego!
Tekst powstał we współpracy z firmą ASUS, producentem komputerów serii Transformer Book.
Martyna SKura
16 grudnia 2015Ja kity pokochałam na Filipinach na Boracayu
Pojechana
16 grudnia 2015O proszę, nie wiedziałam że tam wieje! Super!
Anita Kwiat
16 grudnia 2015Zazdroszcze tych wszystkich pierwszych razow :-D
Aleksandra Świstow
17 grudnia 2015Kolejny już za tydzień (o ile się odważę) w Tajlandii. Tym razem pora na deep water solo ?
Świat według Rostków
16 grudnia 2015miałam tak z paralotnią w Nepalu – zapierałam się rękami i nogami, nawet dość skutecznie utrudniałam prace mojemu australijskiemu instruktorowi, ale w końcu poleciałam – a uczucie było cudowne! :)
Pojechana
16 grudnia 2015Jej, ale zazdroszczę Mam nadzieję, że też się odważę :-)
wg108
17 grudnia 2015Fajnie! Nie ma to jak coś nowego!
Marta Gawrychowska
17 grudnia 2015Ważne, żeby przełamywać swój strach :) a tobie, z tego co widzę na blogu idzie to bardzo dobrze :)
Aleksandra Świstow
17 grudnia 2015Staram się jak mogę, ale niestety nie wszystkie swoje strachy umiem pokonać, a to jak bardzo mnie czasem paraliżuje strach jest bardzo frustrujące. No ale cóż, każdy ma jakieś słabości.
Kamila Anna Napora
17 grudnia 2015brzmi i wygląda fantastycznie, ale chyba bym się nie odważyła mimo wszystko! szacun Ola! :D
Aleksandra Świstow
21 stycznia 2016Kamila strach ma wielkie oczy, ale czasem wystarczy miękki… tyłek żeby go pokonać ;-)
Kinga Bielejec
17 grudnia 2015Wiedziałam, że Ci się spodoba :D Uwielbiam kitesurfing i ludzi, którzy mają zajawkę na ten sport. W Mui Ne jest zdecydowanie świetny klimat!
Aleksandra Świstow
21 stycznia 2016To prawda, przyjechaliśmy do Mui Ne na 5 dni, a zostaliśmy 15 i bardzo poważnie rozważamy powrót w przyszłości na dłuuuuużej :-)
Agnieszka Stokowiecka
17 grudnia 2015Świetne doświadczenie! Też bym chciała :-).
Marta Tatarynowicz
17 grudnia 2015Kite wygląda szczególnie pięknie, kiedy się to latanie obserwuje z lądu :P Szacun, ja jakoś podchodzę do tego sceptycznie, bałabym się że odlecę gdzieś niekontrolowanie :D
Pojechana
17 grudnia 2015Też tak miałam, szczególnie gdy poczułam siłę kita, ale żeby przestać się bać trzeba właśnie wejść do wody Od razu robi się jakoś lekko, miękko i bezpiecznie.
Marta Tatarynowicz
17 grudnia 2015No własnie *przestać się bać* moze być nie do przeskoczenia ;) Naprawdę podziwiam!!!
Agnieszka
31 stycznia 2016Ja ostatnio staram się stosować hasło „bój się i rób” zaczerpnięte ze spotkania podczas „Latającej szkoły” w Krakowie:)
Aleksandra Świstow
1 lutego 2016Bardzo dobre hasło :-) Ja mam na przykład dziś za sobą pierwszy w życiu rowerowy downhill- TAK to ja się dawno nie bałam! A dało radę i jest mega satysfakcja.
Kazimierz Pawłowski
27 lutego 2016Ja uczyłem się kiedyś pływać na Kite na Helu. Podobno jedno z najlepszych miejsc na świecie do tego. Tylko woda lodowata. Tutaj pewnie z tym nie ma problemu :)
Paulina Zieńczuk
6 lipca 2017A pamiętasz może jakie były mniej więcej ceny na kurs kite w Wietnamie? Podobnie do europejskich czy taniej/drożej?
Pojechana - The Real Gone
11 lipca 2017Paulina, tu znajdziesz aktualne ceny w szkole w Mui Ne, w której się uczyłam kitesurfingu: https://www.vietnamkiteboardingschool.com/kiteboard-lessons-in-vietnam/beginners-kiteboarding-lessons.
Grzegorz Rybka
18 stycznia 2019Z uwagi na nazwisko kocham wodę, ale jeszcze nie stałem na desce. Będąc w Mui Ne widziałem, co niektóre osoby wyprawiały na nich i przyznam, że robiło to wrażenie. Lubię pierwsze razy, więc kto wie, czy po pierwszej ferrarze w ubiegłym roku, w tym roku nie będzie to kitesurfing :)
Easy Surf
23 stycznia 2019Idealne warunki. Zazdroszczę! JA ostatnio byłem tylko nad naszym polskim morzem i tęsknie za takimi wypadami