Back to home
Kostaryka

Będę się uczyć hiszpańskiego w Kostaryce!

Gdy odezwało się do mnie polskie przedstawicielstwo sieci szkół językowych Education First z propozycją przetestowania jednego z ich kursów, nie wahałam się ani chwili. Po pierwsze, przekonałam się już na własnej skórze, że nauka języka obcego za granicą jest dużo efektywniejsza. Po drugie, świadoma bardzo ograniczonych możliwości komunikowania się w języku angielskim w Ameryce Południowej, gdzie właśnie leciałam na 7 miesięcy, byłam akurat na etapie poszukiwania szkoły języka hiszpańskiego w Boliwii. Decydując się na hiszpański w EF, miałam do wyboru wyjazd do Barcelony, Madrytu lub Kostaryki. Jako, że bilety za ocean miałam już w kieszeni i w Hiszpanii już byłam (choć nie powiem, chętnie pojechałabym tam jeszcze nie raz i nie dwa), wybór był prosty: Kostaryka! Nie wiedziałam jeszcze wtedy co prawda, że podróż z Boliwii do Kostaryki to nie takie hop siup, ale kto nie próbuje ten… no habla español.

Kilka tygodni przed rozpoczęciem kursu dostałam dostęp do wirtulanej uczelni, skąd mogłam pobrać materiały i rozpocząć samodzielne przygotowania do nauki. Ale jak tu się uczyć jak boliwijskie pustynie i wulkany na wyciągnięcie nóg, a dodatkowo rozrzedzone wysokością ponad 4000 m powietrze spowalnia myślenie i usypia? No nie dało się… Kurs miałam więc zacząć od poziomu zero, znając po hiszpańsku jedynie kilkanaście słów, które załapałam w drodze przez Altiplano (piwo, toaleta i inne takie podróżnicze niezbędniki).

Droga z Boliwii do Tamarindo, gdzie znajduje się szkoła, wiodła dla mnie przez lotniska w La Paz, Bogocie, Panamie i San Jose, gdzie postanowiłam zatrzymać się na jeden dzień żeby zobaczyć miasto. Potem kilka godzin w autobusie i miałam być na miejscu. Problemy zaczęły się już w Boliwii. Na lotnisko w La Paz przyjechałam przepisowe dwie godziny przed odlotem (mimo, że leciałam tylko z bagażem podręcznym). Czegoś takiego jednak jeszcze nie widziałam- na całe międzynarodowe lotnisko otwarte było tylko jedno okienko odprawy paszportowej! Kolejka niby niewielka, ale za to ani drgnie. I ani dreptanie w miejscu, ani ostentacyjne wzdychanie i spoglądanie na zegarek, ani błagalne spojrzenia posyłane pracownikom lotniska nic nie pomogły. Do swojego gate’u dotarłam po dwóch i pół godzinie. Całe szczęście (sic!) mój samolot miał godzinę opóźnienia i zdążyłam. W Bogocie, po kilku godzinach czekania wykorzystanych na drzemkę, zaczęło się gładko: boarding o czasie, na co liczyłam, bo na kolejną przesiadkę miałam bardzo mało czasu. Usiadłam w fotelu, zapięłam pasy i… nic. Czekamy na bagaż jednego z pasażerów, jak wyjaśnił kapitan. Czekamy i czekamy. Ponad godzinę. Tym sposobem w Panamie wylądowałam dziesięć minut po starcie mojego ostatniego samolotu. Na kolejny lot miałam czekać pół dnia, tracąc tym samym możliwość zwiedzenia San Jose. W ramach zadośćuczynienia dostałam od linii lotniczych bon do restauracji o wartości piętnastu dolarów. Wyobraźcie sobie teraz moją minę, gdy zorientowałam się, że to za mało nawet na najtańszą serwowaną tam przystawkę. Oj nieładnie Avianca, nieładnie. A żeby było jeszcze zabawniej, to ten ostatni lot również był opóźniony (godzinę). Do hostelu Aldea w San Jose dotarłam więc w nocy, marząc jedynie o prysznicu i wygodnym łóżku (chociaż tu się nie zawiodłam). Na drugi dzień złapałam pierwszy autobus do Tamarindo  (autobusy z San Jose do Tamarindo odjeżdżają z dworca Empresa Alfaro znajdującego się na parterze centrum handlowego Terminal Central 7-10 o 11:30 i 15:30, kasy biletowe znajdują się na 3 piętrze, bilet kosztuje 10 dolarów) by po pięciu godzinach całkiem komfortowej podróży wysiąść w Villarreal i spacerkiem przejść się do Santa Rosa de Santa Cruz, zastanawiając się jaka będzie kostarykańska rodzina, u której będę mieszkać przez kolejne dwa tygodnie nauki hiszpańskiego i jak to będzie znów chodzić do szkoły.


Tekst powstał we współpracy z międzynarodową szkołą języków obcych Education First.

Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!

Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.

By Pojechana, 10 maja 2016 Człowiek od rzeczy niemożliwych, menadżerka, przedsiębiorczyni, dziennikarka, pasjonatka podróży, miłośniczka gór i cienia palm. Laureatka Travelerów National Geographic Polska w kategorii Blog Roku. Odwiedziła ponad 50 krajów, mieszkała w Anglii, Chinach i Francji. W czerwcu 2015 ukazała się jej debiutancka książka "Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin".
  • 8

Pojechana

Człowiek od rzeczy niemożliwych, menadżerka, przedsiębiorczyni, dziennikarka, pasjonatka podróży, miłośniczka gór i cienia palm. Laureatka Travelerów National Geographic Polska w kategorii Blog Roku. Odwiedziła ponad 50 krajów, mieszkała w Anglii, Chinach i Francji. W czerwcu 2015 ukazała się jej debiutancka książka "Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin".

8 Comments
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Dołącz do Pojechańców!

 

Zapisz się do newslettera i otrzymuj raz w tygodniu list z wskazówkami dotyczącymi jednego z Pojechanych kierunków podróży lub rady, jak zrobić sobie fajne życie. Weź udział w ekskluzywnych konkursach z nagrodami tylko dla Pojechańców.

 

Kliknij TU i zapisz się do newslettera!