Back to home
Azja, Indonezja, podróż dookoła świata, trekking

Semeru – poczuć siłę wulkanu

Pył to moje pierwsze skojarzenie, gdy myślę o Ranupane- małej wiosce położonej u podnóża Semeru, będącego najwyższym wulkanem na indonezyjskiej Jawie. Pył wzniecany przez koła samochodów i motorów, pył oblepiający wilgotną skórę i osiadający miękko na ubraniach, pył wdzierający się do domów przez drzwi, okna i każdą szczelinę, pył drażniący oczy i nozdrza, pył, którego smak czułam non stop na ustach, w którym zapadały się nasze buty. Wulkaniczny pył. I jeszcze smażony ryż z jajkiem. I brak bieżącej wody.

Trzeciego dnia włóczenia się po tej pokrytej kurzem okolicy i mycia się lodowatą wodą z kubełka do zalewania toalety, Adrien (który kilka godzin wcześniej zleciał na swoim skrzydle do speedfyingu ze szczytu Semeru) wskazał na kiczowate drewniane serduszko straszące z gabloty jednego z dwóch miejscowych sklepów i powiedział:

– Kupię ci to jeśli wejdziesz na szczyt Semeru. Jeśli nie wejdziesz, kupię ci to na urodziny.

Co miałam zrobić? Trzeba było zacisnąć zęby i iść. Kupiliśmy więc prowiant, spakowaliśmy plecaki i położyliśmy spać z kurami (a nawet przed, bo już w pół śnie słyszałam ostatnie pianie koguta). Bezlitosny budzik zadzwonił o północy. Pół godziny później ruszyliśmy na szlak.

Szybko minęliśmy zamknięte sklepiki dla turystów i kasę. Po jakiś 10 minutach marszu skręciliśmy w prawo w bramę Parku Krajobrazowego Semeru, kilkaset metrów dalej odbiliśmy w wąską ścieżkę, która pięła się w górę po lewej stronie. Nasze czołówki odcinały jasnym światłem kilka metrów kwadratowych wokół nas od otaczającego świata. Pogrążona w ciemności dżungla wrzała życiem nocnych stworzeń. Ciemności prawdziwej, atramentowej, z dala od świateł wielkich miast, zdala od czegokolwiek co nazwać można by domem. Ciemności tak głębokiej, że można ją usłyszeć. Ciemności, która ma wielkie oczy, jak mój strach napędzany głupim żartami wyobraźni.

Szłam za Adrienem, krok za krokiem, wśród olbrzymich paproci, wzdłuż zbocza góry, tuż nad skrajem przepaści, przepastności dna której szczęśliwie nie mogłam zobaczyć. „Go away”, „go away” szeptał wiatr, a może leśne skrzaty? „Tylko dlaczego indonezyjska przyroda mówi do mnie po angielsku?”- pytałam samej siebie, próbując przed samą sobą dowieść irracjonalności mojego strachu. Strachu, który zaraz gdzieś zgubiłam, nie było bowiem czasu się bać, trzeba było iść. Żeby zdążyć przed upałem i własnym zmęczeniem.

Po 3 godzinach doszliśmy do pierwszego obozu położonego nad brzegiem jeziora. Już od kilkunastu minut mogliśmy dostrzec małe światełka tlące się w namiotach i… szron na trawie pod podeszwami naszych butów. Rzeczywiście, zrobiło się bardzo zimno, palce cierpły mi w rękawiczkach mimo, że co jakiś czas wchodziliśmy w chmury gorącego powietrza wydobywającego się przez szczeliny z aktywnego ziemskiego wnętrza. Buch jak gorąco i podmuch lodowatego wiatru. Buch jak gorąco i zimny dreszcz przebiegał po plecach. Czułam się jakbym była na innej planecie.

Tuż za obozem ścieżka zaczęła się piąć pod górę. Maszerowaliśmy w ciemnościach równym krokiem (razem z nami rudy kot, którego obecność ostatecznie przegoniła wszystkie moje lęki, bo „co nam się może stać z takim opiekunem?”). Pod górę i w dół, przez sawannę i na szczyt kolejnego wzniesienia. Mrok zaczynał się powoli rozrzedzać, gdy nad lasem przed nami wyłonił się stożek Semeru. Piękny i… jaki wielki! Mogliśmy zobaczyć na jego zboczu z oddali mikroskopijne światełka latarek turystów spieszących zobaczyć ze szczytu wschód słońca. My podziwialiśmy początek dnia z sawanny z widokiem na Semeru. Po 5 godzinach od wymarszu z hostelu stanęliśmy u jego podnóża. Przez kilka minut patrzyliśmy w ciszy jak wiatr rozwiewa białą chmurę, która nagle pojawiła się nad szczytem. Wiedzieliśmy, że to nie jest zwykły obłoczek, że to wulkan daje znać, że on też nie śpi. Zjedliśmy po batonie, zdjęliśmy ciepłe kurtki i zaczęliśmy ostatnie, najcięższe podejście.

Najpierw szliśmy w górę szarym od wulkanicznego pyłu lasem, wzniecając obłoki wszędobylskiego kurzu. Gdy wyszliśmy ze ściany drzew, stanęliśmy na krańcu stromego zbocza, pokrytego luźnym, drobnym żwirem, który osuwał się w dół tworząc kamienne rzeki przy każdym kroku. Do pokonania mieliśmy wciąż 600 metrów różnicy wysokości. Wiedziałam, że będzie cholernie ciężko. W plecy zaczynało świecić słońce, biała chmura gazów wydobywających się z wulkanu dopingowała by iść w górę. Krok za krokiem, poruszając się zaledwie o milimetry, gdyż bezlitosny żwir osuwając się niweczył większość wysiłków, parłam do przodu. Nogi robiły się coraz cięższe- to pierwszy znak, że jesteśmy już wysoko i stężenie tlenu w powietrzu jest mniejsze. Oddech przyspieszał, próbując go uspokoić, powtarzałam w myślach „jeszcze jeden krok, i jeszcze jeden, patrz pod nogi, nie patrz w górę, nie zatrzymuj się”. Zdyszana jednak przystawałam co chwilę, opierałam się o kijki trekkingowe i z niedowierzaniem patrzyłam przed siebie zadając sobie retoryczne pytanie: „Czy ja naprawdę dam radę tam wejść?”. Po ponad 3 godzinach morderczego marszu po bezlitosnym żwirze usiadłam. Rozejrzałam się dookoła. Wiedziałam, że magiczny krajobraz dookoła to tylko zapowiedź tego, co zobaczę ze szczytu. Wiedziałam, że muszę dalej iść. Wiedziałam, że jakoś dam radę. Adrien, który kilkanaście minut temu zostawił mnie w tyle, schował na kiulkadziesiąt metrów przed szczytem swój plecak i zjechał do mnie w dół ślizgając się po żwirze. Wziął mój plecak, który ciążył mi od jakiegoś czasu jakby ważył 100 kg mimo, że poza butelką wody i lekką kurtką nie było w nim prawie nic. Stanęliśmy razem na szczycie po 9 godzinach trekkingu. Podziwiając z 3676 metrów widok na potężny Arjuno i malutki Bromo. Usiedliśmy zdyszani na zboczu, wpatrzeni w krawędź olbrzymiej kaldery, która znajdowała się kilkadziesiąt metrów przed nami.

Nagle, gdzieś z głębokich otchłani tuż pod nami, zaczęły wydobywać się złowieszcze świsty szepczące głosami z zaświatów. Jak pod pokrywką kotła z gotującą się wodą wnętrzności ziemi zawrzały. Niepokój zacisnął pięść na moim żołądku, w gardle stanęła bolesna suchość. Adrien jeszcze zdążył krzyknąć „teraz!” i… świszczący świat na ułamek ułamka sekundy się zatrzymał. Zapadła złowroga, piszcząca w uszach cisza. I nagle uderzył w nas dźwięk. Długi, niski, dostojny dźwięk wybuchu, drżącym powietrzem rozchodzący się w przestrzeni, dreszczem przebiegający po ciele. Szara chmura pyłów i gazów rosła w oczach. Gdy w uszach pozostał już tylko tępy pisk, oprzytomniałam na tyle, by chwycić za aparat. Wiatr szybko rozwiał grzyba eksplozji, pozostawiając na niebie jedynie niewinny obłoczek. We wnętrzu kaldery znów na chwilę odezwały się złowieszcze świsty i w końcu świat znów stał się naszym znajomym światem.

Zeszliśmy odrobinę w dół, w kierunku krawędzi kaldery, ciekawi wnętrzności wulkanu. Omijaliśmy wielkie szare głazy na naszej drodze, każde z nas w duchu, nie chcąc straszyć drugiego, zastanawiając się jak dawno potężna góra wupluła je ze swojego gotującego się wnętrza. Gdy byliśmy w połowie drogi krótki dreszcz przeszył ziemię, rozedrgane gorącem powietrze zastygło nagle w bezruchu, z wnętrza ziemi wydarł się nieziemski świst. Wiedzieliśmy już co to znaczy. Byliśmy tak blisko, wrażenia były tak silne, że wszystko wydawało się rozgrywać w zwolnionym tempie. Świadoma każdego swojego oddechu, rzucona strachem i podziwem na kolana, obserwowałam tą demonstrację potęgi natury. Myślałam o niezwykłości świata, o niezwykłości tej chwili i maleńkości nas- ludzi, mnie- klęczącej w wulkanicznym pyle.

Minęła godzina od kiedy weszliśmy na szczyt. Jeśli chcieliśmy dotrzeć do wioski przed zmrokiem (a po Rinjani już wiedziałam jak źle idzie mi się zmęczonej w ciemnościach), musieliśmy ruszać. Ślizgając się jak na nartach w 40 minut byliśmy w obozie u podnóża góry. Wytrzepaliśmy żwir z butów, otarliśmy kurz z twarzy i ruszyliśmy szybkim tempem przed siebie. By zdążyć przed zachodem słońca, by zdążyć przed własnym zmęczeniem, bólem wykorzystanych dziś do cna mięśni. Słońce piekło niemiłosiernie, plecak wrzynał się w barki, pot zalewał oczy, ale rozgrzane nogi same niosły przed siebie. Wiedziałam, że najgorsze co mogę teraz zrobić to zatrzymać się, wybić z rytmu, złamać tempo, pozwolić sobie na słabość. Stanęliśmy dopiero po 5 godzinach od szczytu, u bramy Parku Krajobrazowego Semeru. Weszliśmy w ubraniach pod wartki strumień wody tryskający z bambusowej konstrukcji do nawadniania pola. Zmęczeni i zadowoleni. Znów daliśmy radę.

Wszystkich miłośników wulkanów zapraszam do galerii zdjęć Pocztówki z Semeru i po porady praktyczne do wpisu Semeru na własną rękę.

Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU.

Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!

By Pojechana, 19 listopada 2015 Człowiek od rzeczy niemożliwych, menadżerka, przedsiębiorczyni, dziennikarka, pasjonatka podróży, miłośniczka gór i cienia palm. Laureatka Travelerów National Geographic Polska w kategorii Blog Roku. Odwiedziła ponad 50 krajów, mieszkała w Anglii, Chinach i Francji. W czerwcu 2015 ukazała się jej debiutancka książka "Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin".
  • 6

Pojechana

Człowiek od rzeczy niemożliwych, menadżerka, przedsiębiorczyni, dziennikarka, pasjonatka podróży, miłośniczka gór i cienia palm. Laureatka Travelerów National Geographic Polska w kategorii Blog Roku. Odwiedziła ponad 50 krajów, mieszkała w Anglii, Chinach i Francji. W czerwcu 2015 ukazała się jej debiutancka książka "Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin".

6 Comments
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Dołącz do Pojechańców!

 

Zapisz się do newslettera i otrzymuj raz w tygodniu list z wskazówkami dotyczącymi jednego z Pojechanych kierunków podróży lub rady, jak zrobić sobie fajne życie. Weź udział w ekskluzywnych konkursach z nagrodami tylko dla Pojechańców.

 

Kliknij TU i zapisz się do newslettera!