Trekkingu na Rinjani bałam się zanim jeszcze dotarliśmy na Lombok – a to w efekcie relacji przyjaciół, którzy przeżyli to na własnej skórze i opisów, które znalazłam w Internecie. Wszyscy zgodnie mówili i pisali, że jest cholernie ciężko. Mimo tego, że na zdobycie szczytu na 3726 m mieli dwa, a nawet trzy dni. Mimo tego, że mieli przewodnika, który pilnował, by nie zboczyli ze szlaku i narzucał tempo oraz tragarza, który niósł im namioty, śpiwory, żywność i wodę. Wszyscy mówili, że droga jest długa, że w nocy jest strasznie zimno (a kulminacyjnym punktem programu jest wschód słońca oglądany ze szczytu, więc wspinać się trzeba w nocy), że drobny wulkaniczny żwir osuwa się spod nóg i z każdym zrobionym krokiem zjeżdża się o pół kroku w dół. Bałam się, że nie dam rady.
Tymczasem Adrien – mój partner – oznajmił, że nie po to był jednym z najlepszych wspinaczy we Francji, żeby brać za przewodnika po górach farmera w klapkach. Trudno mi było z tym argumentem dyskutować, bo wiedziałam, że ma rację, ale kiedy popatrzył na mapy, pomierzył, policzył i stwierdził, że „zrobimy” Rinjani w jeden dzień, popukałam się w czoło. Moim dotychczasowym największym górskim osiągnięciem było wejście na Kasprowy, z którego oszczędzając kolana zniszczone przez kilkanaście lat intensywnych treningów (byłam tancerką, wspominałam o tym?) zjechałam kolejka linową. Adrien nie ukrywał, że to duże wyzwanie: 17 km w jedną stronę i (co najtrudniejsze) ponad 2 500 m różnicy wysokości między punktem startowym a szczytem (nasza wioska, z której mielibyśmy wyruszyć pieszo, znajduje się na 1154 m, godzinę drogi przed bramą Parku Narodowego Rinjani). Ale tłumaczył, że w namiocie na dużej wysokości i przy niskiej temperaturze nie będę dobrze spała i będę zmęczona już na starcie najtrudniejszego podejścia (stromy stożek wulkanu pokryty drobnym żwirem), że bez plecaka z ciepłymi ciuchami, jedzenia i śpiwora będzie mi się dużo lepiej szło (przy okazji wytłumaczył różnicę między stylem himalajskim, za którym obstawałam – czyli powoli ale z pełnym wyposażeniem i alpejskim, w którym był szkolony – czyli z jak najlżejszym plecakiem i idąc bardzo szybko). A ja tylko coś odburknęłam, że chyba zwariował i się obraziłam. Ze strachu.
Jako, że byliśmy w Sembalun już kilka dni (Adrien latał z okolicznych gór a ja relaksowałam się pisaniem) i do tego byliśmy jedynymi turystami, którzy zatrzymali się w wiosce, mieszkańcy zaczęli się nami interesować. Codziennie ktoś wpadał do nas podpytać czy nie potrzebujemy przewodnika, nastraszyć jak jest niebezpiecznie wchodzić na szczyt samemu (była między innymi mrożąca krew w żyłach historia włoskiego turysty, który zgubił drogę i niemal umarł z pragnienia), a nawet okłamać, że jest to zabronione i nas bez przewodnika przez bramę do Parku Narodowego nikt nie przepuści. Aby uciąć nagabywanie, odpowiadaliśmy że to dla nas za wysoko i za daleko, i że my sobie tu po tych okolicznych wzgórzach tylko chodzimy.
Którejś nocy Adrien poszedł na Rinjani sam. Nie, nie dlatego, że byłam obrażona, tylko żeby skoczyć ze szczytu z latawcem do speedflyingu (takiej małej i bardzo szybkiej paralotni). Na szczyt dotarł o wschodzie słońca, droga na dół zajęła mu 10 minut (lotu). Wrócił i powiedział, że jest cholernie ciężko i że mam rację, że potrzebuję dwa dni. Wypożyczyliśmy więc namiot, kupiliśmy suchy prowiant (w sklepach w Sembalun mają mnóstwo suszonych owoców, energetycznych batonów i tym podobnych rzeczy), spakowaliśmy plecaki i chwile po zmroku poszliśmy spać – po obejrzeniu zdjęć Adriena ze wschodu słońca zdecydowałam, że wolę być na szczycie popołudniu (że wolę światło końca dnia), musieliśmy więc wyruszyć przed świtem.
Wystartowaliśmy z Sembalun Lawang o 3:30 nad ranem. Po godzinie minęliśmy bramę i zamkniętą kasę Parku Narodowego Rinjani i ruszyliśmy przez rozległą sawannę w stronę pierwszego podejścia. Droga była wąska, obrośnięta wysoką trawą, czasem prowadziła odrobinę w dół po kamieniach, czasem w górę, czasem po piasku, jednak była bardzo wyraźna i nawet w totalnych ciemnościach nie sposób ją było zgubić. Wschód słońca zastał nas jeszcze zanim schowała się w lesie i wystrzeliła w górę. Robiło się coraz bardziej gorąco, ale udawało mi się utrzymywać szybkie tempo marszu i jak na ilość przebytych kilometrów czułam się wyjątkowo rześko. Tylko ten cholerny plecak ciążył coraz bardziej. Adrien, który taszczył namiot i większość zapasów wody, zaczął narzekać na ból (roztrzaskanego w zeszłym roku) kręgosłupa. Dotarliśmy na skraj lasu, stanęliśmy przed pierwszym stromym podejściem, sprawdziliśmy czas, przeanalizowaliśmy co nas czeka kontra samopoczucie i wspólnie zdecydowaliśmy schować większość bagażu w krzakach i spróbować zdobyć Rinjani i wrócić za jednym zamachem. W razie gdybym była już na ostatnich nogach, wrócimy „tylko” do plecaków i przy nich rozbijemy namiot, by odpocząć kilka godzin przed drogą powrotną przez sawannę.
Po 5 godzinach od startu byliśmy w obozie, w którym nocują grupy z przewodnikami. Przywitał nas… widok na góry śmieci, obrzydliwy smród moczu i wszystkiego innego co pozostawiają za sobą ludzie. Chęć na dłuższy postój, która rosła we mnie z każdym konarem, o który potknęłam się podczas stromego podejścia przez las, wyparowała wraz z podmuchem wiatru cuchnącego uryną. Jej, jak ja się cieszyłam, że nie muszę tam spać! Jak mi żal było ludzi odpoczywających w tym będącym obrazem nędzy i rozpaczy obozowisku (o ja naiwna). Wyraźnie zaczynałam czuć ból ścięgien achillesa (naprawdę było stromo), ale jeszcze bardziej czułam odór rozkładających się odpadów i jak najszybciej chciałam stamtąd uciec. Nawet skrawek widoku na jezioro Segara Anak w kraterze Rinjani, ani ostrzeżenie Adriena, że teraz będzie trudniej, nie zatrzymały mnie w miejscu.
A było piekielnie trudno. Kolejna część szlaku wiodła przez rzekę drobnego żwiru – bardzo stromą i bardzo głęboką. Noga za każdym ruchem zapadała się w niej minimum po kostkę i osuwała w dół. Czasem posuwałam się o pół kroku w górę, czasem o kilka centymentrów, czasem wcale. Zza kolejnego zakrętu wyłaniał się kolejny zakręt, i kolejny, i jeszcze jeden. Czułam ból nie tylko w piętach, ale i pod kolanami, i w ramionach, które powoli więdły od pracy z kijkami trekkingowymi. Pot lał się ze mnie strumieniami, wulkaniczny pył i kurz drażnił oczy i nos, oblepiał twarz, wchodził w usta. Nie miałam siły. Adrien powtarzał: „nie patrz do góry, patrz pod nogi, odpychaj się na kijkach, oddychaj spokojnie, dasz radę!”. W końcu stanęłam na brzegu krateru na 2639 m, zobaczyłam magnetyzującą panoramę jeziora Segara Anak, z którego wyrasta młodszy brat Rinjaniego – wulkan Barujari (2376m), stożek balijskiego wulkanu zatopiony w chmurach w oddali i szczyt Rinjani – wciąż tak daleko! Usiadłam i stwierdziłam, że nie idę dalej, że w sumie to ja chciałam zobaczyć jezioro i porobić zdjęcia, że nie jestem górołazem, że nie muszę nikomu niczego udowadniać, że nie muszę wchodzić na szczyt. „Ze szczytu jest ładniejszy widok” usłyszałam. Nie było rady, musiałam iść.
Pierwszy odcinek biegnący wzdłuż krawędzi krateru był całkiem znośny a widoki nieziemskie – dosłownie! Krajobraz był iście księżycowy. Zmęczenie coraz bardziej boleśnie dawało o sobie znać, ciało zaczynało się buntować, a głos zza moich pleców powtarzał jak zepsute radio: „trzymaj tempo, rób małe kroki, trzymaj tempo”. Widok ostatniego odcinka do szczytu, stromego, pokrytego drobnym, luźnym żwirem nie dodawał otuchy.
W ciągu ostatnich 2 godzin wspinaczki jakieś 500 razy podejmowałam decyzję, że nie idę dalej. Coraz trudniej było mi zapanować nad oddechem w rozrzedzonym wysokością powietrzu, przegrzane stopy piekły nieznośnie, moje uda skamieniały. Krok w górę i zjeżdżałam w dół, krok w górę i zjeżdżałam w dół. Małe kamyczki wpadające do butów uwierały boleśnie, twarz co chwilę przebiegał grymas wysiłku, czułam napięte mięśnie barków, brzucha, pleców. Przez zaciśnięte usta samowolnie wydostawało się przekleństwo: „fuck you Rinjani!”. I ten pył, wszędzie ten pył. „To niemożliwe, nie dam rady, ja już nie mogę!” krzyczałam a w odpowiedzi słyszałam: „Nie możesz się teraz poddać, nie teraz, jesteś za blisko, dasz radę!”. Krok w górę i zjeżdżałam w dół, krok w górę i zjeżdżałam w dół… „Nie patrz na szczyt, patrz pod nogi” podpowiadał Adrien. Miał rację, bo szczyt od dłuższego czasu nie przysunął się bliżej nawet o milimetr. Zdawało mi się, że mimo potu, mimo bólu stoję w miejscu. Łapczywie łapałam oddech. Chciało mi się płakać.
Na 3726 m stanęłam po 11 godzinach trekingu, 5 godzin od krótkiego postoju w obozie. Wykończona. Szczęśliwa. Jej! Zrobiłam to! Jej! Jak tu pięknie! „Baby, you’re the best!” krzyczał mój góral. Jęzory zastygłej magmy zmieniały w słońcu kolory: brązy, czerwienie, róże, pomarańcze, żółcie. Długie cienie malowały nowe kształty na ścianach wulkanu, świat w dole przykryły chmury gęstą kołdrą nie istniał. Byliśmy na szczycie sami. Usiedliśmy i mokrymi ze wzruszenia pięknem oczami, w milczeniu obserwowaliśmy niezwykły spektakl, jaki odgrywała przed nami natura. Nikt nie chciał przerywać ciszy, po której miało nastąpić nieuniknione: długa, mozolna, bolesna droga w dół.
Drobny żwir, będący przekleństwem dla zdobywających szczyt, jest istnym błogosławieństwem podczas schodzenia w dół. Ślizgając się jak na nartach, można zaoszczędzić mnóstwo czasu, energii i… bólu kolan. Uff, cóż to była za ulga! Jak szybko szło! W 10 minut byliśmy na wypłaszczonej krawędzi krateru. Chwila marszu i dotarliśmy do stromego odcinka rzeki żwiru prowadzącej do obozu. Puściłam Adriena przodem, odczekałam chwilę by opadł wzniecony przez niego kurz i ruszyłam w dół. Coraz szybciej, coraz płynniej, coraz więcej frajdy czerpiąc z tej jazdy. Nagle droga się urwała. Musiałam zaaferowana ślizgiem przeoczyć zakręt. Pod górę zbyt stromo, zbyt grząsko, nie byłam w stanie podejść nawet o kilka centymetrów. Pode mną skarpa – trochę za wysoko żeby skakać. Szybka decyzja, rzuciłam w dół kijki, chwyciłam jakiś wystający konar, drugą ręką przytrzymałam się gałęzi wyrastającego z wąwozu drzewa, opuściłam się odrobinę niżej, zawisłam na gałęzi, aaaaaa wysoko! Skoczyłam. Uff… jestem cała. „Adrien!”, „Adrien!” krzyczałam przestraszona. Głos mi drżał coraz mocniej, zrozumiałam, że mojego wołania z wąwozu nikt nie usłyszy. Przez głowę przeleciała mi myśl o niedźwiedziach i wilkach… „Przecież tu nie ma wilków głupia! Ok, weź się w garść dziewczyno, nie panikuj, zastanów gdzie jest obóz – przecież jesteś blisko! Jest chwila przed zachodem, słońce jest tam, musisz szukać drogi w tamtym kierunku. Tylko spokojnie, tylko spokojnie…”. Szłam przed siebie próbując znaleźć jakiś punkt orientacyjny i mówiąc do siebie na głos. Jest! Jest! Na drzewie rosnącym na skarpie wysoko nad moją głową zobaczyłam tabliczkę, którą pamiętałam z drogi na szczyt. Jeszcze tylko się wspiąć: po korzeniach, kopiąc rękami wgłębienia w miękkiej ziemi, by mieć za co chwycić. Już jestem prawie na górze, już zaraz moja głowa wychyli się na powierzchnię, o! ludzka kupa 5 cm od mojej twarzy… Czyli jestem blisko obozu… Krzyczę przez łzy, krzyczę i… słyszę jego odpowiedź! Tu jestem!
Droga ze szczytu do obozu, mimo mojej przygody, zajęła nam 40 minut. Na miejscu wypiliśmy zasłużone piwo (kupione na miejscu za 100 000 IDR, ale zapłaciłabym i 200 000) oglądając zachód słońca i udając, że nie czujemy otaczającego smrodu (nawet przy takim zmęczeniu nie do końca było mi w tej kwestii wszystko jedno). Zmrok nas gonił nieubłaganie, a czekała nas jeszcze długa droga. Nie byliśmy pewni czy w kompletnej ciemności będziemy w stanie zlokalizować plecaki – trzeba było się spieszyć. Tymczasem moje ciało buntowało się coraz bardziej: bolały mnie stopy, plecy, ramiona. Zaczynały boleć, co najgorsze, kolana. A ścieżka stroma, a niebo coraz ciemniejsze.
Do plecaków dotarliśmy po 16 godzinach od wyjścia z domu. 16 godzin! Z jedną dłuższą przerwą na szczycie i tylko kilkoma kilkuminutowymi na łyk wody i energetycznego batona. Byłam wyczerpana, bolała mnie głowa. Chciałam zostać, położyć się tu, gdziekolwiek, zasnąć. Adrien przekonywał mnie, że jesteśmy już blisko, że będę szczęśliwa mogąc wziąć prysznic, położyć się do prawdziwego łóżka i spać tak długo, jak będę chciała. I że jutro nie będę musiała już nigdzie chodzić. Wlekłam się więc powłócząc nogami, co chwilę boleśnie kopiąc w konar lub kamień. Płakałam. Ze zmęczenia, z bezsilności. Z fizycznego bólu wreszcie. Wyczerpany umysł podsuwał czarne myśli. Bałam się. Bałam się szelestów i cieni, bałam się kroków, które słyszała moja wyobraźnia. Wyczerpany umysł zaczął mi płatać figle. Gdy minęliśmy kolejny „ostatni most”, „ostatni zakręt”, a zanim pojawiał się kolejny, i kolejny, i kolejny, nie mogłam odgonić od siebie myśli, że wpadliśmy w pętlę czasu. „Nigdy stąd nie wyjdziemy” krzyczałam przez łzy. Nie miałam siły. Mijała godzina za godziną.
Do naszego hostelu dotarliśmy o 23:30, po 20 godzinach trekingu, pokonanych 35 kilometrach i ponad 2500 m różnicy wysokości w drodze na szczyt i… z powrotem – 5000 m przewyższenia w dobę! Złe emocje opadły jak tylko zobaczyłam światła wioski w oddali. I nagle ból ciała też przestał aż tak bardzo doskwierać. Byłam nieziemsko zmęczona, brudna, głodna i jednocześnie szczęśliwa. Miałam świadomość, że zrobiłam coś wielkiego dla siebie samej – przekroczyłam kolejną granicę, sięgnęłam po moje „niemożliwe”. Szłam ostatnią prostą – zmęczona, brudna, głodna i czułam, że mogę wszystko.
Rozebrałam się. Okazało się, że nawet pod ubraniem jestem oblepiona grubą warstwą czarnego wulkanicznego pyłu. Odkręciłam kran. Pssstt! Coś zabulgotało w rurach i cisza… Opłukałam się więc resztką wody stojącej w kubełku do spuszczania azjatyckiego kibelka, przytuliłam do brudnego górala i zasnęłam na 16 godzin.
• Trekking na Rinjani jest wymagający fizycznie i psychicznie – oceń uczciwie swoją kondycję zanim zdecydujesz się w ile dni chcesz go zdobyć. Pamiętaj, że to ponad 2500 m różnicy wysokości do pokonania. To dużo! Ja nie jestem królem sportowców, ale jestem w zdecydowanie lepszej formie niż przeciętna kobieta po trzydziestce i do tego jestem straszliwie uparta, a to się w górach przydaje. Przede wszystkim jednak byłam w towarzystwie doświadczonego wspinacza – bez niego ani bym się nie zdecydowała na podejście w jeden dzień, ani tego nie dokonała.
• Bilet wstępu do Parku Narodowego Rinjani kosztuje 150 000 IDR płatne w kasie (która była zamknięta za każdym razem, gdy ją mijaliśmy).
• Jeśli zdecydujesz się na nocleg w namiocie, polecam rozbicie go przed głównym obozem – na ścianie wzgórza, na której się ten śmierdzący kawałek ziemi znajduje lub jeszcze przed nią. A to w celu uniknięcia tych przykrych zapachów i widoków właśnie. Koniecznie zabierz ciepły śpiwór, ciepłą pidżamę i grube skarpety.
• Przygotuj się na niskie temperatury w nocy i na wiatr na szczycie – to jest 3726 m! Ja zarówno na szczycie, jak i w drodze powrotnej, gdy byłam już kompletnie wyczerpana, założyłam lekką, ale bardzo ciepłą kurtkę wypełnioną gęsim puchem, a nawet cienkie rękawiczki (takie dla biegaczy) i opaskę na uszy.
• Kijki trekkingowe (o butach nie będę przecież nawet wspominać) to absolutna konieczność na tej miejscami żwirowej i stromej trasie. Upewnij się, że umiesz prawidłowo z nich korzystać (ja jak się okazało, używałam ich błędnie – podciągałam się na nich, a tymczasem na kijkach trekkingowych idąc po płaskim lub w górę, należy się odpychać).
• Pamiętaj o czołówce, kremie z wysokim filtrem na twarz, dużej ilości wody (po drodze nie ma żadnych ujęć) i pomadce ochronnej. Dobrze ci zrobią również mokre chusteczki, którymi od czasu do czasu możesz przemyć twarz z kurzu. Znajomi polecali mi również zabranie maski na usta, ale szczerze mówiąc nie mogłam w niej zaczerpnąć oddechu – wolałam wdychać kurz, niż nie oddychać wcale.
• Zaplanuj sobie trasę tak, by nocą iść wtedy, gdy jesteś świeży i wypoczęty. Bardzo ciężko idzie się w ciemnościach będąc wyczerpanym.
• Idź równym tempem, rób małe kroki, patrz pod nogi i uwierz, że dasz radę.
Powodzenia!
Koniecznie zajrzyj do galerii zdjęć Pocztówki z Rinjani.
Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU.
Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Oliwia | The Ollie
23 września 2015Na pewno złamiecie tę obietnicę ;) Ja zwasze mówię sobie, gdy wykonam jakiś taki plan, że nigdy więcej, a za jakiś czas trochę jakby zapominam jak było ciężko i znów się gdzieś pcham. My wchodziliśmy na Rinjani zwykłym tradycyjnym trekkingiem z plecakami. Nie wiedzieliśmy czy nie mielibyśmy problemów z miejscowymi nie mając przewodnika. W jeden dzień super sprawa, że dałaś radę :) Szczególnie z zepsutymi kolanami. Moje też po latach sportu są rozwalone i przy schodzeniu często mam mega problem mimo zakładania ochraniaczy, od tej pory chyba bez kilków nie będę złazić :/ Nie przeginały Ci się kolana ze zmęczenia? [ Ostatnio przy schodzeniu z Kinabalu musiałam iść na koniec … tyłem… :) ] W tamtym pyle i żwirze każdy krok musiał być dość ostrożny i moje kolana na Rinjani cierpiały. Minusem jednodniowego wejścia może być brak codziennych zachodów słońca i nieco inne widoki, bo wydaje mi się, że szliście inną trasą (zaznaczona na czerwono?) No i brak widoku wschodzącego słońca na szczycie, mnie powalił :) Jak masz ochotę tu są zdjęcia: http://the-ollie.com/2014/10/22/rinjani-trekking-wdrapywanie-sie-na-szczyt/ Fajnie było sobie przypomnieć tę przygodę, dzięki :)
Aleksandra Świstow
27 września 2015Obiecanki- cacanki – masz rację ;-) Co do trasy to tak, to ta zaznaczona na czerwono, ale jest to standardowa (nie ma innej) trasa z Sembalun Lawang. Może Ty szłaś z Senaru? Kolana o dziwo dobrze się spisują (mam już za sobą kolejne ciężkie trekkingi). To znaczy bolą pod koniec, ale nie aż tak, by uniemożliwić dojście do bazu (przodem :-P) i ból ustępuje już na drugi dzień- lata ćwiczeń na uelastycznienie ścięgien i odciążenie stawów robią widać swoje :-) Na wschód słońca nie weszliśmy z premedytacją- wolałam mieć zmierzch dnia na szczycie tylko dla siebie niż wschód w tłumie (jak Adrien dnia poprzedniego). A Twoje zdjęcia z Rinjaniego oglądałam już nie raz! Boskie!
Oliwia | The Ollie
27 września 2015To my chyba mieliśmy sporo szczęścia, bo wielkego tłumu nie było. Mam wrażenie, że dużo osób zrezygnowało po drodze, a reszta dotarła jak my już się zbieraliśmy i długo po wschodzie :)
Tak, zaczynaliśmy w Senaru, z noclegiem na brzegu krateru :) U mnie okazało się niedawno, że mam wrodzoną wadę kolan, w jednym jest ona dość mocna, więc pewnych rzeczy nie przeskoczę ;( Ale tyłem schodzić w końcu też można, nie? ;) Wróciłam do sportu i na razie jakoś się trzymam :) A kolana mają się lepiej, bo dostają reguralnie w kość ;)
Dzięki! :)
Jerzy Ostrowski
23 września 2015Pewnie ,że Pani może wszystko.Bo kto jak nie Pojechana?Cyrograf z diaqbłem chyba podpisany.A łzy i ból? Nie pierwszy i nie ostatni.Za to krecha dla partnera ,ze poszedł pierwszy przy schodzeniu w dół.A jakby coś ,to kto by pisał bloga?
Matt Matfromhell Kawa
23 września 2015Hej! Swietna relacja. Kazde Twoje slowo jest zgodne z prawda. Decyzje o zawroceniu rozpatrywalem z kazdym krokiem( a raczej tiptopkiem) od obozu do szczytu. Bylem po praktycznie trzech nieprzespanych nocach – na Rinjani wchodzilem „prosto” z Krakatoa – mialem saczace sie rany od slonca, i od obozu – ani lyka wody. NIGDY w zyciu nie bylem tak wykonczony. Moja silna wola, ktora doslownie wpychala mnie pod gore, dzis, w mojej pamieci ,ma obraz majaczacego plomyczka…wystarczylby trzepot skrzydel motyla by go ugasic. Wykanczal mnie bol posladkow. Co dwa kroki odpoczynek by zlagodzic bol……Lokalni Indonezyjczycy, zyja z tych wulkanow i wyciagaja kase na kazdym kroku. Wciskaja kit z przewodnikami itd itp. Na Bule zawsze czeka specjalny bloczek z biletami. Azjata placi 10tys a Bule 100tys. Najlepiej z nikim nie gadac tylko isc na wlasna reke tak jak zrobiliscie Wy. Szkoda tylko, ze nie zeszliscie na druga strone do goracych zrodel. Nieopisana nagroda za wysilek!!!!! A co do reszty. Przeplacilas za browara, udalo mi sie wyrwac za 50tysi , hahaha. ;) Pozdro
Natalia Kondycka
23 września 2015Ale czad! Gratuluję tej zawziętości, to jest coś czego mi zdecydowanie w chwilach strachu i zmęczenia brakuje.
Super przygoda i świetnie się czytało!
Pozdrawiam serdecznie! :)
Aleksandra Świstow
27 września 2015Dzięki Natalia! Buziaki :-*
Miśki Adventure Team
23 września 2015brawo, zdjęcia przepiękne, warto było co?-:) właśnie dla takich widoków i uczucia zwycięstwa nad swoimi słobościami. Wielkie gratulacje
Aleksandra Świstow
27 września 2015Dziękuję! Pewnie, że warto!
Karolina Borodacz
23 września 2015Uwielbiam! Aż ciarki przechodzą jak się czyta. Trzymam kciuki i życzę powodzenia w dalszej drodze. Jesteście super!
Aleksandra Świstow
27 września 2015Dzięki Karola <3
Oliwia Ollie
24 września 2015Pamiętam jak klocilam się tam sama ze sobą, że głupia jestem po co tam lazłam i powinnam zawrócić :D
Aleksandra Świstow
27 września 2015Kusisz Hania, oj kusisz!
Magdalena Świst
28 stycznia 2016Czad! Zazdroszczę
Katarzyna Justyna
28 stycznia 2016Ja strasznie żałuję, ze sie tam nie wdrapalismy, ale na Lomboku bylismy tylko chwile bo plynelismy jachtostopem :) Ale nic straconego, za jakis czas wracamy do Indonezji :)
Aleksandra Świstow
1 lutego 2016Bardzo, baaardzo polecam wejście na Rinjani. A jak złapiecie bakcyla to jest co robić, bo Indonezja jest przecież pełna wulkanów A jachtostop to jedno z moich marzeń czekających w kolejce na realizację i… zazdroszczę!
Marta Kapica
28 stycznia 2016Hardcore. Tym większe brawa za wytrwałość :-)
Aleksandra Świstow
1 lutego 2016Dzięki Marta :-)
Lymkya
28 stycznia 2016aaa…. i pomyśleć, że zrezygnowaliśmy ze względu na kasę :///
Aleksandra Świstow
1 lutego 2016Ojej… a można jak my przecież, za darmo!
MamWyjechane.pl
28 stycznia 2016Jedna góra wykrzesa z człowieka więcej niż wielogodzinne szkolenia motywacyjne ;) Widoki są piękne i ważne, ale najlepsza jest ta duma z osiągniętego celu. Wulkany z tym przeklętym pyłem przed szczytem wykańczają, ale dają adekwatną do wysiłku nagrodę w postaci widoków no i tego zjeżdżania w drodze powrotnej, ktore wspominam jako świetną zabawę. Za mną Acatenango w Gwatemali, ale w Indonezji też się skuszę na jakiś wulkan. Na razie jestem w sytuacji „osiołkowi w żłoby dano… ” Tyle tu tego i nie mogę się zdecydować, który wybrać
Aleksandra Świstow
1 lutego 2016Wszystko prawda! A ja ostrzę sobie zęby i robię formę na boliwijskie pięciotysięczniki (a może uda się wyżej?) ;-)
Smoki i Kangury
29 stycznia 2016Piękne miejsce. Zdecydowanie polecamy!
Świat według Rostków
29 stycznia 2016My byliśmy w połowie drogi kiedy wulkan się zakrztusił i strażnicy parku nas zatrzymali. Dzień później już dymił i buchał. Szkoda, bo od zawsze było to nasze indonezyjskie marzenie.
A tak coś przeczuwam, że skoro apetyt na więcej to Ameryka? Środkowa czy Południowa? :)
Aleksandra Świstow
1 lutego 2016Czujnie, czujnie :-) Ameryka Południowa!
Matt
3 sierpnia 2017Z ciekawości, ile wody mieliście ze sobą wchodząc na Rinjani?