Wskakujemy do autobusu na obrzeżach Pekinu poganiani przez „strażnika przystanku”. Kierowca mrozi nas spojrzeniem i wskazuje na nasze plecaki, próbujemy na migi wytłumaczyć, że przecież luk bagażowy jest zamknięty. Mężczyzna wsiadający za nami popycha nas, podczas gdy pomocniczka kierowcy zagradza przejście ramieniem i wskazuje na czytnik elektronicznych biletów.
– Me jo (nie ma) – tłumaczę, w tym czasie autobus rusza, mężczyzna stojący za nami przepycha się na tył autobusu depcząc po naszych stopach, a bileterka mierzy nas pogardliwym wzrokiem należnym prostym osobnikom z minionej epoki nieposiadającym elektronicznej karty – Poproszę dwa bilety do Shuagtangjian – mówię zdecydowanym głosem, ale widząc zdumienie na twarzy rozmówczyni powtarzam jeszcze raz wolno i wyraźnie, dodaję nazwę parku Lingshan Scenic Area, który jest naszą końcową destynacją, a w końcu pokazuję zeskanowaną stronę internetową z opisaną doń drogą i chińską nazwą miasta, do którego jechać ma ten autobus.
– Me jo! – krzyczy pani od biletów, a ja zdezorientowana pokazuję raz zwitek juanów (biletów nie ma?), raz napisaną po chinsku nazwę Shuagtangjian (miasta nie ma?). W końcu roztropna kobieta chwyta moją dłoń i zapisuje na niej długopisem numer innego autobusu i każe nam czekać. Chwilę później autobus zatrzymuje się na przystanku z tabliczką z tym samym, co wykaligrafowany na mojej dłoni, numerem. Szybko łapiemy kolejny autobus, procedura wsiadania powtarza się: zamknięty luk bagażowy, nieprzyjemny wzrok kierowcy, przepychanie i niezadowolenie biletera, ale w końcu jedziemy i nawet siedzimy. Po około półtorej godziny bileter woła nas i każe wysiadać. Wpadamy prosto w grupę przekrzykujących się kierowców nielegalnych taksówek- szybko negocjujemy cenę i pół godziny później kupujemy bilety wstępu do Lingshan Scenic Area (45 rmb/osoba). Dorzucamy kilkanaście juanów naszemu kierowcy by dowiózł nas do wioski położonej w głębi parku (nie uśmiecha nam się maszerować z całym dobytkiem 9 km w upale pod górę), zbijamy o połowę cenę hotelu (za co dostajemy pokój w piwnicy), zrzucamy plecaki, wkładamy trekkingowe buty i ruszamy w góry.
Jest pięknie! Jest spokojnie i cicho. Jest pusto. Co za ulga po ścisku i gwarze Pekinu. Zdobywamy kolejne szczyty, wytyczamy własne ścieżki, Adrien lata (już wkrótce na blogu nowy dzieł o speedflyingu!), ja mało nie sikam ze szczęścia na widok jaków, za którymi biegam radosnym krokiem z aparatem fotograficznym. Siadamy na skalistej grani i patrzymy na okolicę, kładziemy się na kwiecistej łące i patrzymy w niebo. Tak, to jest nasze miejsce, nie żaden Pekin. Postanawiamy zostać tu kilka dni. Chwilę później uświadamiamy sobie, że mamy przy sobie resztki gotówki, a po drodze nie widzieliśmy żadnego bankomatu. Rozmowa z miejscowymi potwierdza nasz obawy- w najbliższej okolicy nie mamy możliwości pobrania pieniędzy z naszych kont. Pozostaje wrócić do miasta albo… wdrożyć program ultra oszczędnościowy. Oczywiście wybieramy to drugie.
Pierwsza kwestia to znalezienie tańszego noclegu (niestety codziennie popołudniu przez dolinę przechodzi burza- mamy porę deszczową, więc spanie pod chmurką odpada). Szybko okazuje się, że potrzeba matką mistrzyni targowania- w sensie mnie, bo już kolejną noc spędzamy w pokoju z oknem i łazienką za połowę ceny tego w piwnicy, czyli za 50 rmb. Płacimy za noclegi z góry, odkładamy pieniądze na powrót czyli na autobus i połowę kwoty, jaka zapłaciliśmy taksówkarzowi- będziemy łapać stopa, ostrzej negocjować cenę lub iść pieszo (może nie cały dystans 35 km ale chociaż te ostatnie 9 km w parku), a pozostałą nam mizerną kwotę dzielimy na 3 części- wychodzi 30 rmb dziennie budżetu na jedzenie. Szybko orientujemy się, że w tej małej turystycznej miejscowości, gdzie nie ma ulicznego jedzenia a same resturacje i bardzo słabo wyposażony sklepik, będzie to nie lada wyzwaniem. Kupujemy więc dużą butelkę wody, którą będziemy uzupełniać przegotowaną kranówką (mamy elektryczny czajnik w pokoju) i sprawdzamy ceny ekspresowych zupek (w papierowych kubełkach pokaźnych rozmiarów), którymi będziemy się ratować (6 rmb) w chwilach skrajnej biedy. A potem idziemy na piwo (najtańsze we wsi), bo przecież nam się należy za tak sprawnie zorganizowane… wszystko.
Kolejny dzień, kolejny trekking, kolejna wspinaczka, kolejne niezapomniane widoki, jaki, cisza i spokój. Schodzimy do wsi głodni jak wilki.
– Może jakąś zupę nam sie uda kupić. Ryż można sobie dokładać bez końca, a nawet jak nie to kosztuje 2 juany więc dopchamy się ryżem – rysuję gastro-strategię Adrienowi przekraczając próg restauracji, a tam… pół wsi lepi pierogi! Para bucha z wielkiego kotła a mi ślinka kapie po brodzie.
– Ile? – pytam pełna nadziei wskazując na tacę pierogów.
– 60 kłuajów – słyszę w odpowiedzi.
– Tyle mogę dać, więcej nie mam – mówię stanowczo kładąc 27 kłajów na stół, a mężczyzna z którym rozmawiam wskazuje nam stół w rogu sali i pokazuje gestem, że mamy usiąść. Po kilku minutach stawia przed nami ogromny talerz pierogów i piwo. Nie mogliśmy lepiej trafić!
Kolejnego dnia rano pozwalamy sobie na syty posiłek w naszym hotelu- to rujnuje kompletnie cały nasz budżet na jedzenie, ale przed nami wymagający dzień (kolejny szczyt do zdobycia) i stwierdzamy, że „jakoś sobie poradzimy”. W górach jest stromo (oj zatrzęsły się pode mną kilka razy nogi ze strachu) i pięknie. Po powrocie nasza zaradność oszczędnościowa prowadzi nas do półki z ekspressowymi zupkami- właściciel naszego hotelu przyłapuje nas w sklepie, śmieje się głośno, pokazuje palcami gest oznaczjący pieniądze (chyba po naszej skłonności do targowania i wypytywania o ceny wszystkiego zorientował się, że nie mamy grosza przy duszy). W drzwiach hotelu zatrzymuje nas jego żona i… zaprasza do stołu. Tym samym gestem palcami tłumaczy, że nie musimy płacić. Na naszym stole pojawiają się kolejne potrawy, szczęśliwa miękkim od ludzkiej dobroci sercem i pełnym brzuchem patrzę na Adriena, który wciąż nie może uwierzyć w to, co się wokół niego dzieje, ale powoli zaczyna rozumieć mój zachwyt nad światem, po którym postanowiliśmy podróżować.
W drodze powrotnej łapiemy stopa- mimo że nie jest to popularna metoda podróżowania w Chinach, zatrzymuje się już drugi samochód. Tłumaczę, że chcemy jechać do Pekinu, albo chociaż gdzieś, skąd możemy złapać autobus do stolicy. Kobieta wysadza nas koło przystanku autobusowego. Dziękujemy i żegnamy się. Dopiero gdy zawraca, orientujemy się, że nadłożyła dla nas drogi.
Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU.
liteuka
13 sierpnia 2015Faaaajnie Wam tam w Chinach było, opis wsiadania do autokaru przypomniał mi mój pobyt w tym kraju :) A ludzie naprawdę są super! Podobna sytuacja przydarzyła nam się w Kuala Lumpur – nie chcieliśmy wyciągać kolejnej sumy z bankomatu bo w nocy wylatywaliśmy już z Malezji i nie potrzebowaliśmy już ich waluty w portfelach więc próbowaliśmy jakoś przeżyć na oparach ;) W pobliżu hostelu była knajpka z pakistańskim jedzeniem, zamówiliśmy tylko sezamowe naan, a właściciel dosłał nam gratis różne sosy i coś tam jeszcze <3 Już nie wspominam o tym jak bardzo pomogli nam ludzie spotkani w Nowej Zelandii!
Anna
26 lipca 2016Hej! Może to głupie pytanie, ale co tam ;) Czy w Pekinie można znaleźć jakąś przyzwoitą mapę topograficzną gór Lingshan lub Baihua? Polecasz trekking z namiotem po Lingshan? Będę wdzięczna za odpowiedzi ;)
Aleksandra Świstow
27 lipca 2016Nie ma głupich pytań :-) Niestety topografia nie jest najmocniejszą stroną współczesnych Chińczyków (z reguły nawet nie potrafią ich czytać). Szukaliśmy map różnych górskich terenów w Chinach, szukali moi pekińscy znajomi i niestety nie udało nam się zdobyć absolutnie nic :-(
Anna
27 lipca 2016Wow, nie sądziłam, ze jest aż tak ciężko. Pozostaje google maps (na poziomie planowania, bo nie wiem czy w Chinach działa) i własna orientacja. Dziękuję za ekspresową odpowiedź :)
http://www./
16 listopada 2016j'aurais voulu te le souhaiter à 12 heures mais cela me parait très improbable que j'y parvienne alors je te souhaite un très très très heureux anniversaire et je t'embrasse bien fort
Zofia
7 sierpnia 2017Bardzo podoba mi się ten blog. Wszystko jest tak uporządkowane. Świetne zdjęcia i treści. Pozdrawiam