Maggie i Michaela poznałam w maju, na pikniku w parku organizowanym przez naszych wspólnych znajomych. Oni poznali się kilka lat temu w Guangzhou– ona studiowała na tej samej uczelni, na którą on przyjechał na pół roczną wymianę. Michael, gdy tylko dokończył studia w Niemczech, wrócił do Chin żeby być z Maggie. Bardzo szybko się zaprzyjaźniliśmy i kilka miesięcy później zaprosili mnie na swój ślub w Yulin- rodzinnym mieście panny młodej.
10 godzin drogi z Shenzhen do Yulin spędziliśmy imprezując w autobusie pełnym weselnych gości z Niemiec, Polski, Hiszpanii, Francji, Stanów Zjednoczonych, Tajlandii, Rosji, Holandii i oczywiście Chin. Na miejscu przywitała nas rodzina i sąsiedzi, na kolację podano miejscowe smakołyki, w tym… potrawkę z psa. W sumie można się było tego spodziewać jadąc do miasta okrytego złą sławą corocznego Festiwalu Psiego Mięsa. Na szczęście nikt od nas nie wymagał choćby spróbowania tej specyficznej potrawy (są to sytuacje, w których nie wypada odmówić), podejrzewam nawet, że „osiedlowa społeczność”, która nam towarzyszyła, była zadowolona, że tyle „dobrego” zostało dla nich. Po kolacji męska załoga dołączyła do rozgrywki ulicznej siatkówki (mało brakowało a leciwi, drobni Chińczycy ograliby naszych młodych, wysokich chłopców), a kobieca część przyjmowała komplementy lokalnych podrywaczy. W drodze powrotnej do hotelu zatrzymaliśmy się jeszcze przekąsić coś z grilla, oprócz szaszłyków na naszym stole pojawiła się pyszna ryżowa zupa, na (jak przypuszczałam) drobiowym mięsie. Takim to sposobem, nieświadomie, zjadłam gołębia… No cóż, nie będę kłamać, smaczny był.
Ranek przyszedł szybko (za szybko jak na nasze uraczone chińskim piwem głowy). Stawiliśmy się jednak dzielnie w pokoju hotelowym, pełniącym w ramach tradycyjnych rytuałów, które właśnie się zaczynały, rolę domu pana młodego. To stąd wyruszyliśmy barwnym i głośnym orszakiem przez miasto, do domu Maggie. Na czele maszerowała orkiestra przygrywająca wesoło na trąbkach, talerzach i gongach. Za nimi przystrojony w czerwienie (i przewiązany kokardą jak romantyczny prezent) Michael i 8 mężczyzn (szczęśliwa liczba) z „jego strony”, niosących na swoich barkach krzesło z baldachimem dla panny młodej. Na tabliczkach niesionych przez gości widniały napisy „witamy nową żonę!”. W pochodzie maszerowali członkowie rodziny, przyjaciele, sąsiedzi i… przypadkowi gapie. Momentami miałam wrażenie, że całe miasto przystaje by przypatrzeć się temu niecodziennemu zjawisku- tradycyjnej chińskiej ceremonii „przeniesienia” panny młodej w wykonaniu obcokrajowców. Byliśmy nawet powodem małej stłuczki zagapionego kierowcy samochodu i motocyklisty. Nie zdziwiło mnie więc, że już na drugi dzień nasze zdjęcia pojawiły się w lokalnych mediach.
Przyszła żona, zgodnie ze zwyczajem, czekała w domu swoich rodziców, zamknięta w pokoju, w którym dorastała, z głową okrytą szczelnie czerwoną chustą. Kobiety z jej strony (siostry, kuzynki, przyjaciółki) zadały przyszłemu mężowi zadania, wykonaniem których miał on zaświadczyć swoją miłość i zaangażowanie. Michael między innymi śpiewał, robił pompki i musiał zjeść jabłka i banana przymocowane na, nazwijmy to kluczowych, częściach ciała swojego świadka. Potem musiał sforsować drzwi do pokoju i odnaleźć schowane w nim pantofle (jeden był za oknem). Dopiero, gdy założył je na stopy swojej narzeczonej, ślubując tym samym oddanie, mógł odsłonić jej twarz (pocałować rzecz jasna!) i na paradnym krześle przenieść do swojego domu, wzbudzając kolejny raz zainteresowanie całego miasta.
Samo wesele, również zgodnie z chińską tradycją, odbyło się kilka godzin później i było to nic więcej jak po prostu uroczysta kolacja, na którą miałam okazję założyć pierwszy raz w życiu tradycyjną sukienkę Qipao (jak Wam się podoba?). W Chinach nikt nie tańczy z okazji ślubu do białego rana (a sama oficjalna część to trwające 5 minut podpisanie dokumentów w urzędzie). Starszeństwo po napełnieniu żołądków wraca do domów, młodzi weselni goście idą pośpiewać do klubu karaoke- poszliśmy i my, by zwijając się ze śmiechu zawodzić do mikrofonów i tańczyć boso na stołach. Bawiliśmy się wspaniale! I absolutnie każda z moich uczestniczących w uroczystościach koleżanek, oświadczyła, że też chce taki ślub. Problem w tym, że żadna z nich nie chce chińskiego męża.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!
Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Danuta
14 listopada 2014Ja chyba tez bym chciala taki slub – kolorowy, zabawny, krotki:) haha , no i rodzina nie musi sie zastawic by sie postawic;) A swoja droga, kiedys nieswiadomie zjadlam konia, ale dobry nie byl (moze to i lepiej dla koni;). Pozdrawiam !
Nadia, Aga, Łukasz
14 listopada 2014niezła impreza nie ma co… świetny pomysł, taki inny niż wszystkie.. fajnie..
wg108
14 listopada 2014Hahaha, niesamowita historia ;) Ciekawe, gdyby zestawić nasze (dawne, ludowe) i chińskie obrzędy weselne, to które nomen omen weselsze
Marta
14 listopada 2014Też bym chętnie wzięła udział w takiej uroczystości, ale tylko jako uczestniczka :)
Ewa
14 listopada 2014Ślicznie w tej sukience wyglądałaś :) Niesamowicie jest też oglądnąć zdjęcia i poznać specyfikę chińskich ślubów. Wygląda to niesamowicie ciekawie. Fajnie też, że pan młody był tak otwarty na miejscowe tradycje :)
Czytam co jakiś czas na blogach o ślubach – mniej lub bardziej planowanych, oglądam zdjęcia i mogę tylko pozazdrościć. Nigdy mi się nie udało przypadkiem w podróży trafić na żadne, choć ponoć to nie takie trudne. Znajomych hajtający się w takich miejscach też póki co brak. Zostaje czytać ;)
Pozdrawiam!
travelerka
15 listopada 2014Zazdroszczę Ci tego wesela (w pozytywnym sensie oczywiście ;)). Nic tak nie przybliża innej kultury jak uczestnictwo w takich wydarzeniach. A na dodatek to jest piękne wspomnienie i wspaniała opowieść. Pozdrawiam!
baixiaotai
15 listopada 2014:) Czyli są jeszcze chińskie miasta, w których chińskie śluby faktycznie wyglądają jak chińskie śluby! Cieszę się, że miałaś okazję to zobaczyć. :) A swoją drogą na podstawie własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że chiński mąż to jest fantastyczny wybór – oczywiście jeśli się trafi na tak cudownego osobnika, jak ja :D
Emi
15 listopada 2014tęskno mi za taką zabawą! W Indonezji na wesele przychodzi się uściskać dłonie pary młodej i kilkunastu „witaczy”, najeść się i chwilę pogadać ze znajomymi (nie z parą młodą, bo ci przez bitych kilka godzin siedzą na scenie w cudacznych kostiumach i spływającym makijażu, pocąc się niemiłosiernie i pozując do zdjęć z przerwami na powitanie gości…). Nikt nie tańczy ani nie śpiewa, towarzystwo jest sztywne i poważne, w końcu islam zabrania cieszenia się życiem. Taka „impreza” trwa od rana do popołudnia, alkoholu oczywiście nie ma i nie ma mowy o wskoczeniu w taką piękną, krótką kiecę :(
Nastka
25 listopada 2014Pozazdrościć wpomnień i wrażeń. Sama studiuję etnologię, dlatego bardzo interesują mnie obrzędy innych kultur. PRzy okazji zapraszam na swoją stronę : http://www.naszabudowa.com.pl
Artur
1 grudnia 2014Zawsze zadziwia mnie jak kolorowe i radosne bywają ceremonie zaślubin w różnych zakątkach globu. A u nas w europie jakieś to wszystko takie… komercyjne strasznie? Czasem są jeszcze kultuwowane jakieś fajne zwyczaje, ale już coraz rzadziej. I samych ślubów coraz mniej… Ah, co to za czasy nastały przykre…
Kamil
9 grudnia 2014Napatrzyć się nie mogę na te kolory! Szkoda, że u nas nie królują na weselach takie feerie barw. Zwyczaje przedślubne, no uśmiać się można ;) Choć w przypadku konsumpcji owoców, panu młodemu i świadkowi było paradoksalnie chyba najmniej do śmiechu ;) Na ostatnim zdjęciu, to karaoke ;)? Ktoś się tam wczuł w rolę :P
ANiusia
18 czerwca 2015nie lubię chińczyków za to że jedzą psy ale obrzędy podczas ślubu bardzo mi się podobają ( z wyjątkiem potrawy z psa oczywiście :P)
W Polsce przyjął się taki zwyczaj że im większe i bogate wesele tym lepiej ale przecież można i skromniej tak jak u nich :) może kiedyś i u nas zmienią się stereotypy ;) pozdrawiam