Od dawna wiedziałam, że łatwo adaptuję się do nowych miejsc: po tygodniu podóżowania samochodem po Australii nazywałam go domem (i wcale nie wydawało mi się dziwne, że mówię „idę do domu” kierując się w stronę parkingu), a po kilku dniach spędzonych w Pekinie umawiałam się ze znajomym „w naszym” barze. Naprawdę wiele mi nie trzeba, żeby poczuć się jak u siebie.
Przebywając w danym miejscu, w określonym środowisku, wśród specyficznych ludzi, nabieramy nowych nawyków, zmieniamy swoje codzienne rytuały- to zupełnie naturalne. Na tyle, że w codziennym biegu nie zauważamy zmian, jakie w nas następują, aż w końcu… jedziemy do swojego ojczystego konsulatu i na pytanie „Z jakiego miasta jesteś” odpowiadamy bez zastanowienia „Z Shenzhen!”. I wtedy dociera do nas, że wsiąkliśmy na dobre! Potem jeszcze wpada nam w oko artykuł You know you’ve been in China long enough when… (Wiesz, że jesteś w Chinach wystarczająco długo, gdy…) i wtedy z ciekawością zaczynamy przyglądać się sobie samym i szukać, co się w nas zmieniło na emigracji.
Oto jakie syndromy schińszczenia odkryłam w sobie:
- Noszę przy sobie bidon z ciepłą wodą lub zieloną herbatą.
- Jem pałeczkami, wszystko. Poza zupą, którą jem łyżką i… pałeczkami.
- Czerwone światło? I co z tego? Wchodzę na ulicę niezależnie od sygnalizacji, niezależnie od niej rozglądam się też na boki.
- Gdy w toalecie mam do wyboru model europejski (sedes) lub azjatycki (dziura w podłodze), wybieram ten wygodniejszy i bardziej higieniczny czyli… drugi.
- Do sklepu chodzę w pidżamie, klapkach, często z mokrymi włosami prosto spod prysznica.
- Perfekcyjnie wpycham się do metra i w kolejkę.
- W kawiarni zamawiam latte z zielonej herbaty.
- Widok dziecka siusiającego do kratki ściekowej na środku ulicy mnie nie wzrusza.
- Zawsze upewniam się, czy ceny nie da się zbić.
- Żadna potrawa nie jest dla mnie za ostra.
- Nie solę ryżu.
- Niezależnie od języka, w jakim przeprowadzam rozmowę, gdy chcę podziękować mówię „xie xie”.
- Jem ciepły posiłek trzy razy dziennie.
- Piję gorące mleko sojowe.
- Pierogi jem z octem ryżowym.
- Lubię słodycze z pastą z czerwonej fasoli.
- Rano sprawdzam poziom zanieczyszczenia powietrza, nie sprawdzam pogody (to oczywiste, że będzie gorąco, a deszcz może zacząć lać w każdej chwili, a po nim i tak wyjdzie słońce).
- Nie krzyczę na widok karalucha.
- Kucam czekając na autobus.
- Jogurt piję przez słomkę.
- Jako, że ziemniak to warzywo, jem makaron lub ryż z ziemniakami.
- Gdy przyjeżdżam do Polski ulice wydają mi się opustoszałe, miasta małe, a budynki bardzo niskie.
- Przy 15°C zakładam rękawiczki.
- Chodzę ze znajomymi na karaoke.
- Uzależnienie od Facebooka zamieniłam na uzależnienie od WeChat.
- Uważam, że czapki w kształcie pandy są urocze.
Ciekawe jakie jeszcze zmiany mnie czekają?
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!
Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Martyna
4 lipca 2014Haha :) Ciekawe jak szybko można się zaadoptować do Chin. Przez rok mieszkania tam zauważyłam u siebie podobne objawy. Co prawda nie chodziłam w piżamie po mieście bo tak wcześnie zaczynałam pracę, że z domu wychodziłam po prostu do pracy. No i nie piłam mleka sojowego, bo po prostu mi nie smakuje, tak samo w Tajlandii tego nie piłam przez rok.
Po kilku latach mieszkania za granicą, w różnych krajach, zauważyłam, że coraz szybciej przyzwyczajam się do lokalnej kultury i nabieram lokalnych nawyków. Tylko po powrocie do Polski mi trochę trudniej … hahaha…. o ironio! Wszystko tutaj jest jakieś dziwne ;) I ludzie są duzi ;)
Pozdrawiam i życzę miłej dalszej adaptacji
Jarek Grzegorzek
4 lipca 2014Pierwsza rzecz jaką robię po przebudzeniu odkąd mieszkam w Pekinie to sprawdzenie czy za oknem smog czy piękna pogoda – od tego uzależniam swoje plany. Hej! Dzięki za tekst ZMIANY ZWANE ŻYCIEM, znalazłem się w podobnej sytuacji niestety.
Marcin Wesolowski
4 lipca 2014Dobre! :) tak jakbym słyszał siebie po roku mieszkania w Chinach. Ja dodałbym jedno do tej listy – jak się wraca do Polski, to język polski wydaje się strasznie długi i skomplikowany! :)
Danuta
4 lipca 2014Ja w Chinach nie mieszkam, ale czapke w ksztalcie pandy chetnie bym zakupila:)
fala
4 lipca 2014haha jak zawsze optymistyczny wpis :)
artykul przeczytalam – moj ulubiony to: 'your instinctive reaction to a Chinese saying “Hello” on the street is “Bu yao.”’ coraz czesciej mi sie to zdarza! ;)
aha…to ryz sie soli? ;)
Just me
5 lipca 2014Wsiąkłaś! :-D
bardzo fajny, zabawny i optymistyczny wpis.
Rodzynki Sułtańskie
5 lipca 2014Ale sympatyczny wpis! Uśmiechałam się przy każdym punkcie! :)
A ekspatom w Turcji opada kopara, kiedy próbuję im wmówić, że model azjatycki (tu po prostu to „a la Turca”) jest bardziej higieniczny i zdrowszy. No bo jak to, do dziury tak?!
kris
6 lipca 2014Po przeczytaniu powyzszego artykulu dostrzegam, ze Australijczycy sa rowniez porzadnie schinszczeni. Tez chodza sobie do sklepow w pidzamach, kapciach (lub na boso) i z mokrymi wlosami, tez wpychaja sie „na chama” zawsze i wszedzie, siadaja w kucki na plytkach chodnikowych czekajac na autobus, nie krzycza na widok karalucha wielkosci malej myszy i na pewno preferowaliby model azjatycki toalety gdyby tylko mieli taki wybor:-) Niestety poki co narazie w australijskich domach montuja te „europejskie” z sedesem.. ale mysle, ze niedlugo juz sie to zmieni.
Martina Angel
8 lipca 2014Cześć! Czytam Twojego bloga od kilku miesięcy i powiem szczerze, że bardzo mi się tutaj podoba. Sama pasjonuję się kulturą odległego od Polski kraju – Egiptem ;) Mieszkam tutaj i jestem zafascynowana również. Polecam także swój blog, wpadnij czasem – http://egypt-weekly.blogspot.com
Marta
11 lipca 2014„Kucam czekajac na autobus”. Git:)))
Łukasz
18 lipca 2014Ale ci zazdroszcze, pojechać tam to moje marzenie.
http://biologicznaoczyszczalniasciekow.pl
18 lipca 2014świetnie tu u Ciebie :)
Majkabally
5 sierpnia 2014Hej!
2 pytania: dlaczego kucasz, czekając na autobus…? No i co z tym ryżem – serio nie solicie?! (mówię w l.mn, bo już jesteś ICH ;))
Jagoda
28 sierpnia 2014Dobre! :)))) A czy kiedy masz gorączkę zamiast łykać pastylki pijesz litry gorącej wody?:)
Klaudia
1 września 2014Byłam w Chinach przez 6 tyg. i na większość z tej wyliczanki odpowiedziałam tak! A najbardziej przerażające, że również zgodziłam się z toaletą ;) Kto by pomyślał?
Fantastyczny blog! Pozdrawiam serdecznie :)
Mamutek
11 września 2014Zbyt krótko byłam w Chinach, aby zauważyć u siebie syndrom schińszczenia, ale co do toalet to się zgadzam. Pozostałe punkty bardzo ciekawe, a sam blog super :) Pozdrawiam
Agnieszka
3 lipca 2015Z symptomami schińszczenia zgadzam się w 100%, sama je mam!
Aleksandra Świstow
6 lipca 2015I jak się z nimi czujesz? ;-)
Klaudyna
11 sierpnia 2015hahaha :D to tak jak ja! Kazdy punkt sie zgadza :D Dopisalabym jeszcze pare innych :D.
1. Chodze z parasolem gdy swieci slonce
2. Zawsze mam przy sobie herbate do zaparzenia
3. Gdy zapraszam na urodziny czy do restauracji – place caly rachunek
4. Cwicze na maszynach w parku o polnocy
5. W pubie gram w kosci
6. Pije do dna gdy slysze „gambei”
7. Jesli nikt nie mowi „gambei” to sama nie pije tylko z wszytskimi jednoczesnie :))
Znalazloby sie pewnie jeszcze wiele innych punktow :).
Pozdrawiam z Hainan!
ChmuryKultury
15 sierpnia 2015Sama wybierałabym opcję drugą, jeśli chodzi o toalety. W Polsce często wolę załatwić swoje potrzeby na łonie natury niż w publicznej ubikacji! Gdzie można kupić Twoją książkę? :)
Wysrodkowani
27 listopada 2015wlasnie mija mi osmy miesiac w Chinach i musze przyznac, ze podpisalabym sie pod wiekszoscia twoich punktow. niedawno zaskoczylam sama siebie, gdy zorientowalam sie, ze nauczylam sie pic goraca wode. myslalam, ze nigdy sie do tego nie przyzwyczaje, a tu ktoregos dnia zauwazylam, ze z niesmakiem patrze na kubeczek z woda, bo mi wystygla.
zgadzam sie tez co do toalet. jesli chodzi o publiczne, to zdecydowanie wole korzystac z dziur w podlodze niz z europejskich sedesow :)