Spektakularne widoki Great Ocean Road pozostawiliśmy za sobą. Bez wielkiego żalu, bo przed nami, już za moment, spełnienie marzeń o czerwonej pustyni. Jeszcze tylko chwila w mieście, jeszcze tylko kilka spacerów, ostatni rzut okiem na ocean, zmiana samochodu, krótki lot samolotem. Ale najpierw mamy jeszcze szansę nacieszyć się wizytą w Melbourne.
Wjeżdżamy od zachodnich przedmieść i stajemy na parkingu przy Beach Street na obiad. Strasznie wieje i nasza gazowa kuchenka ledwo zipie. Wreszcie mamy zasięg więc sprawdzamy co się dzieje w mieście. Zaraz, zaraz! LTJ Bukem (dj z UK, którego obydwoje z Tomkiem bardzo lubimy) gra dziś wieczorem w Melbourne i to za darmo! A gdzie jest ten klub The Espy? Czy to przypadek, że zaledwie kilka kilometrów dalej, przy tym samym nabrzeżu? Na pewno, nie. To znak, że dziś potupiemy nóżką. Najpierw jednak mały rekonesans, znalezienie optymalnego miejsca parkingowego (żeby i dziś było w miarę blisko i jutro wygodnie, bo raczej rano żadne z nas nie będzie mogło po skakanej nocy prowadzić i to bynajmniej nie ze względu na niedyspozycję nóg), ustalenie wstępnego planu na jutro i idziemy na imprezę. Przed klubem jeszcze chwila konsternacji gdyż nie wzięłam dowodu (mam ochotę tonem wyrażającym politowanie dla ślepoty bramkarza oznajmić, że przecież jestem panią po trzydziestce, ale zamiast tego…), robię oczy smutnego psa i wchodzimy. Na jednej scenie delikatne dnb, na drugiej punkowa kapela i klimat z lat ’80-tych. Oj podobało nam się!
Zarezerwuj najlepszy nocleg w Melbourne
Noc spędziliśmy (a raczej to, co z niej zostało) na parkingu przy Parku Alberta, śniadanie było więc z widokiem na jezioro i w asyście pięknych czarnych łabędzi. Szybkie odświeżenie i ruszyliśmy pieszo do centrum miasta. Clarendon Street, którą szliśmy, mimo potrzeby renowacji i uprzątnięcia niektórych zaułków, bardzo mi się spodobała. W ogóle South Melbourne jest bardzo klimatyczne- ze swoimi wielkimi witrynami w starym stylu, restauracjami kuchni całego świata, sklepami ze starociami, pracowniami rękodzieła, kawiarniami, irlandzkimi pubami i ciasnymi szeregami domów z żakardowymi zdobieniami balkonów (nie żebym taki dom chciała, odstrasza nie tylko cena, ale i wygląd, który jest totalnie nie w moim stylu, ale klimat jest).
W samym centrum poszliśmy szlagierem, czyli Victoria Queen Market, który niestety po targowiskach Azji był dla mnie wielkim rozczarowaniem, Federation Square, które z kolei bardzo przypadło mi do gustu (no jak nie lubić miejsca w centrum miasta, gdzie ludzie leżą na trawie i czytają książki?) i street artowe zagłębia, o których pisałam TU. Przypadkiem trafiliśmy też do China Town i przyznać musimy, że w Chinach jest rzeczywiście podobnie tylko… bardziej, mocniej i głośniej. Ale przede wszystkim robiliśmy to, co w zwiedzaniu miast lubimy najbardziej, czyli błąkaliśmy się bez planu, zagłębialiśmy w boczne uliczki, podglądaliśmy codzienność mieszkańców zastanawiając się głośno, jak by wyglądało nasze życie gdybyśmy tu mieszkali. Doszliśmy do wniosku, że z uwagi na wielokulturowość, różnorodność (o tak, to słowo bardzo pasuje moim zdaniem do Melbourne), łatwy dostęp do rozrywki i kultury, plus oczywiście wszystkie plusy mieszkania w Australii, raczej by nam się tu spodobało.
Gorąco było, więc skusił nas chłód bijący od rzeki. Nie minęło 5 minut odpoczynku, gdy nagle niebo pociemniało i uderzyła w nas chmura pyłu, kurzu i piachu. Momentalnie zrobiło się zimno i lunął deszcz. Chyba pierwszy raz w życiu doświadczyliśmy takiej natychmiastowej zmiany pogody i tak drastycznego spadku temperatury. Ja w klapkach, szortach i bluzce na ramiączka, a przechodnie otuleni w kurtki i wciśnięci w jesienne buty, które musieli mieć w jakiś magiczny sposób upchnięte w swoich torbach bez dna. A nas nie stać na przyspieszony transport, bo nasz „cudowny” bank zarządził 8 godzin przerwy technicznej (w polską noc czyli australijski dzień) akurat dziś, akurat gdy nam się skończyła gotówka. No więc raz, dwa, pod daszek. A potem hop, hop, pod kolejny. Zimno przenikliwe, nagie, mokre stopy grabieją, paznokcie sinieją (kto by przypuszczał, że tak zmarznę latem w Australii?). Pocieszamy się myślą o pysznej pomidorowej (z proszku), która czeka na nas w domu (czyli samochodzie). Gdy już do niego dotrzemy, od razu napalimy w kominku (włączymy ogrzewanie)- od razu przyjemniej.
Jeszcze tylko wjedziemy na Albert Park Circuit czyli tor, na którym od lat rozpoczyna się sezon Formuły 1 (a przecież Tomek kibicuje sportom samochodowym, a ja go dumnie w tym wspieram- czytaliście moją relację z Grand Prix Macau?), spędzimy noc przy Beach Street (tak lubię zasypiać wsłuchana w szum oceanu), oddamy samochód, poszwendamy się po Docklands, naładujemy wszystkie baterie (również osobiste) w starym hostelu i… lecimy na Outback!
Ciekawi szczegółów australijskiej podróży? Dokładną relację znajdziecie tu: Australia 2013/2014.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!
Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Karol
2 lipca 2023Super foty!