Życie w Chinach, a dokładniej zakupy w Chinach, oduczą każdego europejczyka zakupoholizmu, pejoratywnie zabarwią w podświadomości określenie „szał zakupów”, sprawią, że wyjście do sklepu będzie się jawić jako kara za przewinienia w co najmniej kilku poprzednich życiach. Każdy kto choć raz postawił swą nieszczęsną stopę na Stadionie Dziesięciolecia w czasach świetności Jarmarku Europa, wie, że bazar + azjaci daje wynik bardzo ujemny, chiński bazar to zło! Tłumy wijące się jadowitą żmiją, pokrzykiwanie i przepychanie, błotem zapłakane buty, krwiożercze łokcie wpychane pod nieszczęsne żebra, smród i procedura targowania, która sprawia, że zamiast cieszyć się z zakupu i tak na koniec czujemy się oszukani. Ale bazar to oddzielna kategoria, zakupy na bazarze kocha się lub (częściej) nienawidzi, a sklep? Sklep to stały składnik naszego życia, chodzenie do sklepu jest w dzisiejszym świecie czynnością równie naturalną jak korzystanie z toalety, pozycję „sklep” trudno pominąć na liście naszych codziennych zadań.
Niestety chiński sklep to twór niezwykle wrogi klientowi „zza gór i rzek”, skonstruowany zupełnie inaczej, niż by tego sobie życzył. Nie, nie „zupełnie odwrotnie”, to by było za proste. Winić Chińczyków nie mogę za swoją niewiedzę: etykiety tylko po chińsku? – trzeba się było uczyć języków, warzywa i owoce niewiadomych nazw, pochodzenia i przeznaczenia? – trzeba było brać korepetycje z biologii! Te drobne niuanse dałoby się przeżyć. Co zatem sprawia, że po zakupach pierwszej potrzeby potargana świadomość błaga o środki uspakajające lub kojące wino (i to najlepiej całą butelkę)?
Sklepowy potwór migoce wszystkimi kolorami tęczy, zagłusza kakofonią dźwięków. Wszyscy próbują przekrzyczeć chińskie disco sączące się drażniącym tonem z popierdujących radośnie głośników. W ramach poszczególnych działów przewidziano promocje obwieszczane skrzeczącym komunikatem nagranym na prymitywny megafon leżący na ladzie, hostessy z przetłuszczonymi włosami zachęcają do zakupów uderzając rytmicznie drewnianymi grzechotkami w kształcie dłoni. Trudno przecisnąć się przez ciasne labirynty kartonów- dostawa trwa non stop, operator froterki do podłogi krzyczy by usunąć mu się z drogi, aż dziw, że nie zamontował sobie klaksonu.
Ułożenie towaru to łamigłówka o błędnym algorytmie. Gumowe klapki obok sałaty, hulajnogi na stoisku z lampami, majonez na jednej półce z kawą, plastikowe foremki do lodu w dziale z porcelaną. Za każdą grupę produktów płacimy w przypisanej do niej kasie- np. za sprzęt sportowy w dziale z kosmetykami, a za elektronikę w dziale papierniczym- proste? Czasem płacimy, czasem tylko rejestrujemy zakup i krokiem szaleńca przemieszczamy się pomiędzy kolejnymi punktami: rachunek wymieniamy na inny rachunek, otrzymujemy czerwony stempel w miejscu czarnego, itd. Tu docenić możemy mistrzostwo Chińczyków w działaniach pozalogicznych. Ważenie warzyw i owoców? Nic prostszego: najpierw stajemy w kolejce do wagi, która obsługuje gruszki, kiełki soi i pomidory, następnie jesteśmy odsyłani do drugiego wężyka, aby doprosić się o zważenie ogórków, mandarynek i sałaty- logiczne?
Rozszyfrowywanie etykiet to prawdziwe wyzwanie- a wczytać się trzeba bo przeterminowane produkty (szczególnie te bardziej europejskie, jak masło, rzadko kupowane przez lokalsów) lubią przyczaić się na nierozważnego klienta na półce. Chcesz się wrócić na pierwsze piętro po szampon? Nic z tego, schody ruchome prowadzą tylko w jedną stronę- z góry na dół. Żywe żółwie, węże, krewetki i żaby rozpaczliwie walczą o wolność z brudnymi szybami akwariów, czasem jakaś ryba przeleci ślizgiem po posadzce uciekając z rąk nieostrożnego sprzedawcy. Ekspedientka w masce podaje przez okienko żywą kurę, klientka chwyta ją za szyję i zagląda pod skrzydło. Najpierw zapisywana jest waga, potem leci głowa. Zapach sfermentowanego tofu miesza się ze smrodem duriana i przyprawia o mdłości, wiadro z gotowanymi jajkami marmurkowymi koło wiadra na śmieci.
Już przy kasie (tej ostatniej) po ciele rozchodzi się przyjemne ciepło- to duma. Świadomość, że dobrnęłam do końca tego niebywałego wyzwania jakim są codzienne zakupy w chińskim sklepie przyjemnie łechce pod żebrem. Kasjerka sprawnie rozszyfrowuje moją chińszczyznę i podaje torbę- zwycięstwo! W drzwiach dogoni mnie jeszcze ekspedient z działu mięsnego w poplamionym krwią fartuchu i wysokich kaloszach:
– You beautiful, where you from?
– Bolan – rzucę po chińsku by nie musieć tłumaczyć, że nie Holland.
– Bolan is ok – odpowie szczerząc zęby w serdecznym uśmiechu.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!
Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Danusia Stawarz
7 maja 2013No to faktycznie masz wesolo:) W Boliwii bazar to takze inna bajka, ale sklepy (tzn. supermarkety) sa zamerykanizowane, czyli nie roznia sie zbytnio od naszych – moze tylko wszechobecnymi hostessami w lajkrowych kombinezonach i na metrowych obcasach:)
iwona wisniewska
7 maja 2013Ależ blog!! Fajnie że do mnie zajrzałaś bo ja mogłam trafić do Ciebie :)
Ola Świstow
8 maja 2013Zapraszam częściej :-)
Just me
8 maja 2013Ha ha, nie wiem czemu, ale przypomniała mi się kreskówka „Dwanaście prac Asteriksa” zadanie: Zdobyć zaświadczenie A38 w Domu, Który Czyni Szalonym…
Ola Świstow
8 maja 2013Dokładnie tą kreskówką inspirowany jest tytuł tego wpisu! :-)
Bretonissime
1 lipca 2013Świetny wpis! Faktycznie zakupy w takich warunkach to wyższa szkoła jazdy!
annawwalii
2 lipca 2013Rany, obiecuję już nigdy nie narzekać na stare poczciwe europejskie supermarkety.. :)
zimawub
28 października 2013No i jak na zakupy to tylko w tygodniu a nie w weekend, bo masakra, tłumy, megafony. Ja lubię działy ze zwierzętami, można sobie jak w zoologicznym poobczajać żaby, krewetki, ryby różne…
Dorota
21 lutego 2015Szkoda, że u nas nie ma takich kolorowych miejsc…