Back to home
życie w Chinach

Jak NIE zostałam gwiazdą chińskiego serialu

Życie w Chinach rządzi się swoimi prawami- dyplomy ukończonych przeze mnie szkół czy doświadczenie zawodowe na niewiele tu się zdają. W Chinach moim największym kapitałem jest znajomość języka angielskiego i… mój wygląd. I bynajmniej nie chodzi o to, że jestem jakaś szczególnie urodziwa. Ze swoją bladą cerą, szarymi oczami, jasnymi blond włosami i wzrostem, który w Europie mnie nie wyróżnia, ale w Chinach wyciąga wysoko ponad średnią dla kobiet, jestem po prostu bardzo inna, a co za tym idzie, niezwykle interesująca. Codziennie dziesiątki razy odpowiadam „heloł”  wyraźnie rozbawionym moją obecnością Chińczykom, by zmęczona sytuacją zignorować ich kolejne dziesiątki razy. Bez skrępowania wytykają mnie palcami, robią mi zdjęcia i chichoczą gdy uda im się zwrócić moją uwagę. Żaden mój gest i spojrzenie w miejscu publicznym (szczególnie w takim, gdzie występowanie białego jest egzotyczne, jak na przykład miejski autobus) nie przejdzie niezauważone, nieopatrzone komentarzem.

Swoje umiejętności językowe próbowałam już wykorzystać i po kilkudniowym doświadczeniu nauczycielskim wiem, że to zdecydowanie nie dla mnie. A co z wyglądem? W sumie już wiem co czują celebryci wytykani palcami na każdym kroku, więc może czas na karierę w chińskim show biznesie?

Na lokalnym portalu z ogłoszeniami o pracę znalazłam anons agencji filmowej produkującej popularne chińskie seriale. Szukali białych do krótkich epizodów- pomyślałam „czemu nie?” i wysłałam zgłoszenie. życie w Chinach - studio filmoweMimo iż była to niedziela, odpowiedź otrzymałam już za kilka godzin: zdjęcia zaczynają się jutro, mam czekać na telefon z instrukcjami. Pół godziny później zadzwonił do mnie Robert: zdjęcia są od 5:30 rano więc nie będą mnie (gwiazdy przecież) fatygować takim bladym świtem, ale zapraszają popołudniu do studia na spotkanie. Już na miejscu wypełniam formularz („ile masz wzrostu?, czy umiesz śpiewać?, czy masz doświadczenie aktorskie?”), pozuję do kilku zdjęć zawstydzonemu (serio!) moją egzotyczną urodą fotografowi i wychodzę z informację, że mam czekać na kontakt.

Telefon dzwoni nazajutrz. Zdjęcia zaczynają się następnego dnia o 13:00, mam sobie zarezerwować 2, maksymalnie 3 godziny, ubrać się elegancko i wyglądać oszałamiająco (to cytat). Będę grać piękną białą nieznajomą. Nie będzie to specjalnie trudne bo w Chinach „biała” jest jednoznaczne z „piękna”. Jestem podekscytowana, liczę na przygodę, na  możliwość podejrzenia chińskiego show biznesu od środka, materiał na ciekawy artykuł i oczywiście trochę dodatkowych juanów w kieszeni. Wychodzę z domu odpowiednio wcześniej żeby na pewno się nie spóźnić. Jak gwiazda mogę się poczuć już w autobusie- biała dziewczyna w stroju wizytowym i pełnym makijażu w środku chińskiej miejskiej dżungli to nie lada wydarzenie, czekam już tylko kiedy współtowarzysze podróży zaczną się szczypać nawzajem żeby sprawdzić czy nie śnią.

Gdy jestem w połowie drogi na plan, odbieram smsa z informacją o zmianie miejsca i godziny zdjęć. Wychodzi na to, że niepotrzebnie jechałam na drugi koniec miasta no i jestem 3h za wcześnie… Zgodnie z instrukcjami stawiam się w biurze agencji o 15:30. Razem z kilkoma innymi „egzotycznymi” statystami z Rosji, Ukrainy i Hiszpanii mamy razem jechać na plan „bo tam ciężko trafić”. Wkrótce okaże się, że nasz „agent” Robert nie zna po prostu adresu (bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że pokazuje taksówkarzowi punkt na mapie?). Zanim jednak wsiądziemy do taksówki pokręcimy się godzinę po okolicy w nieznanym sobie celu- żaden z organizatorów „wycieczki” nie mówi na tyle dobrze po angielsku żeby wytłumaczyć nam czemu maszerujemy ulicami w tą i z powrotem. SONY DSCW końcu jedna ze statystek wykorzystując swoje kilka zdań po chińsku, dowie się, że jeden z aktorów nie może znaleźć biura i to jego szukamy. Jakoś szczególnie mnie to nie dziwi- Chińczycy mają niezwykły anty- dar do tłumaczenia obcokrajowcom jak mają dotrzeć do umówionego miejsca. Po pierwsze trzeba niemal użyć przemocy żeby wydusić z nich adres. Nie wiem czemu oni uważają, że biali nie potrafią obsługiwać mapy i samodzielnie trafić pod dany numer na danej ulicy (a w takim Shenzhen nazwy ulic są podawane w dwóch językach: po chińsku i angielsku więc naprawdę nawigacja nie jest szczególnie skomplikowana). Upierają się przy operowaniu tzw. punktami orientacyjnymi. Niestety brakuje im wyobraźni by domyśleć się, że nie władający chińskim, stosunkowo świeży w mieście białas nie zna potocznych nazw poszczególnych budynków. Nie wpadną na to, żeby nawigować w sposób „przy wysokim budynku z wielkim czerwonym trójkątem na fasadzie skręć w lewo” tylko walną chińską nazwę i jeszcze się dziwią, że nie wiesz gdzie to jest. To tak jakbym Chińczykowi tłumaczyła w Warszawie żeby minął Forum i Rotundę i za Warsem skręcił w prawo…

Zagubiony statysta w końcu (cudem chyba jakimś) się znalazł. Pojawił się jednak następny problem- towarzystwa było na dwie taksówki, a mapa z zaznaczonym punktem docelowym tylko jedna. Trudno w to uwierzyć, wiem, ale nasz „agent” naprawdę nie był w stanie zarządzić tym problemem! Nie wpadł na to żeby najpierw objaśnić dwóm taksówkarzom gdzie mają jechać, a potem wpakować do aut statystów, o nie! Wsiadł do pierwszej, a tym, którzy się do niej nie zmieścili, kazał łapać drugą i czekać na instrukcje. Jak już wcześniej wspominałam, nie potrafił sprecyzować adresu, trochę więc mu zajęło tłumaczenie przez telefon rozdrażnionemu taksówkarzowi gdzie ma jechać. Nie mogłam wyjść z podziwu nad nieogarnięciem organizatora zamieszania-  okazało się bowiem, że zdjęcia odbywają się w Sheratonie! Każdy głupi wie, że 5-gwiazdkowe hotele mają strony internetowe, na których podają swoje adresy.  Robert najwyraźniej nie wiedział.

Na plan dotarliśmy o 17. Właściwie nie tyle na plan co do hotelu. Nie słyszałam bowiem żadnego „akcja”, nie widziałam żadnych kamer. Na fakt, że coś się dzieje wskazywała jedynie ponadprzeciętna liczebność wyjątkowo pięknych i wyjątkowo dobrze ubranych Chinek, które wyraźnie znużone podpierały ściany. Nam kazano usiąść i czekać. Nic się nie działo, nikt nie potrafił nam powiedzieć kiedy dziać się zacznie. Po dwóch godzinach lunął deszcz i powiedziano nam, że ekipa czeka ze wznowieniem zdjęć aż przestanie padać. To była tropikalna burza z piorunami przypominająca awarię wszystkich światowych hydrantów. Zaczęłam się zastanawiać nad sensem czekania na koniec ulewy, który może nastąpić za dwa dni. Gdy podjęłam temat swoich wątpliwości, usłyszałam, że nawet jak przestanie padać to nie możemy kręcić bo przecież będzie mokro, a to miały być zdjęcia na polu golfowym i w hotelowym  ogrodzie. Na co więc czekamy? Tego nie potrafiono mi wyjaśnić. Dowiedziałam się natomiast, że moja gaża nagle stopniała i o ile pieniądze nie były główną motywacją do mojego udziału w całym zamieszaniu, to mój zmysł wewnętrznej niezgody na robienie mnie w balona poczuł potrzebę uzewnętrznienia się. SONY DSCUsłyszałam w odpowiedzi, że nie powinnam być taka poważna bo to dobra zabawa, bo to show biznes. Jak widać definicje dobrej zabawy nam się rozmijały byłam bowiem już cholernie znudzona bezczynnym siedzeniem w hotelowym lobby. Stawka topniała z każdą minutą (zawsze będę podziwiać umiejętność zapominania w kolejnym zdaniu, co się powiedziało w poprzednim) aż osiągnęła okrągły poziom zera w przypadku gdyby zdjęcia się nie odbyły, a w ogóle to nie powinnam mieć pretensji bo ci wszyscy ludzie dookoła siedzą tu cały dzień za kilkukrotnie mniejsze pieniądze (niż te mi obiecane), Robert przekazuje tylko to co mu powiedziano, od niego nic nie zależy, czas 2-3 godziny był podany orientacyjnie, tak naprawdę może być i 10, a właściwie to on tu nie pracuje tylko pomaga bo zna angielski. „Jesteś więc wolontariuszem?” zapytałam złośliwie i oznajmiłam, że wychodzę gdyż jest już tak późno, że za chwilę przestanie jeździć komunikacja miejska, a taksówka do domu z tego golfowego końca świata wyniesie więcej niż obiecana gaża, której przecież nie dostanę.

Nie wiem czy piorun uderzył w odpowiednią głowę czy zadziałała tu tradycyjna metoda ”pokaż, że ci nie zależy i wyjdź” nadużywana podczas targowania, ale w ciągu kilku minut gdy czekałam na taksówkę, która miała mnie zawieźć w cywilizowane (czyt. tam gdzie dojeżdżają autobusy) rejony miasta , usłyszałam przeprosiny i otrzymałam należną za te kilka godzin obecności na planie zapłatę. Niestety nie było mi dane podejrzeć pracy chińskich filmowców, ani też zostać gwiazdą telewizji. Zachowałam się jednak iście po gwiazdorsku (prawda?)  w porę (zanim mi tyłek kompletnie zdrętwiał od bezczynnego siedzenia) ewakuując  się z tego groteskowego planu zdjęciowego, na którym nikt nie robił zdjęć. Kilka dni temu odezwała się do mnie kolejna agencja filmowa- może tym razem będę miała więcej szczęścia? ;-)

 

Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!

Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.

By Pojechana, 8 maja 2013 Człowiek od rzeczy niemożliwych, menadżerka, przedsiębiorczyni, dziennikarka, pasjonatka podróży, miłośniczka gór i cienia palm. Laureatka Travelerów National Geographic Polska w kategorii Blog Roku. Odwiedziła ponad 50 krajów, mieszkała w Anglii, Chinach i Francji. W czerwcu 2015 ukazała się jej debiutancka książka "Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin".
  • 17

Pojechana

Człowiek od rzeczy niemożliwych, menadżerka, przedsiębiorczyni, dziennikarka, pasjonatka podróży, miłośniczka gór i cienia palm. Laureatka Travelerów National Geographic Polska w kategorii Blog Roku. Odwiedziła ponad 50 krajów, mieszkała w Anglii, Chinach i Francji. W czerwcu 2015 ukazała się jej debiutancka książka "Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin".

17 Comments
  • trackback
    8 maja 2013

    A tak z czystej ciekawości – czy Chińczycy mają jakiś rodzimy pornobiznes, kręcą filmy etc?

    • Ola Świstow
      8 maja 2013

      Wszelka pornografia jest w Chinach nielegalna (proces cenzurowania Internetu obejmuje również treści pornograficzne), ale jestem pewna, że podziemie pornograficzne tu istnieje (jak i wszędzie indziej na świecie). Nie interesowałam się jednak tym tematem, wybacz :-P więc nie mogę podać rzetelnych informacji.

  • Just me
    8 maja 2013

    Wow, ale jazda! Sama czasem pracuję z ludźmi z Chin i jeśli to tak wygląda od środka… to teraz wiem, że ten bałagan w danych to nie przypadek – choć moja branża zgołą inna.

    PS. Gwiazdo, bardzo mi się podoba dystans, z jakim opisujesz swoje przygody :-)

    • Ola Świstow
      15 maja 2013

      Kiedyś opiszę jakim trybem wprowadzane są zmiany w kontraktach w niemiecko- chińskiej spółce (bardzo poważna branża samochodowa), w której pracuje mój Tomek- myślę, że mi nie uwierzycie, że może być aż taki bałagan :-)

  • Joanna
    9 maja 2013

    Jak dostałaś kasę za samo bycie na planie to Ty jednak jesteś tą gwiazdą ;)

    Umiejętności negocjacyjne nabyte w licznych podróżach ostatnio wykorzystuję w sklepach w USA. Są tak zszokowani, że się zgadzają ;)

    • Ola Świstow
      15 maja 2013

      Ja właśnie targować się (negocjować, jak to ładnie nazywamy na Zachodzie) za bardzo nie umiem i zdecydowanie nie lubię… Kiedy czuję, że ktoś robi mnie w balona bardziej niż jestem w stanie zaakceptować, to po prostu odchodzę zdegustowana, a to okazuje się być najlepszym narzędziem negocjacyjnym- mimo iż moje intencje dogadywania się spadają do zera w momencie gdy odwracam się na pięcie ;-)

  • Karolina Łuczak
    10 maja 2013

    hahaha ale się uśmiałam z całej tej historii:) co do tych wszystkich ludzi dookoła wlepiających w Ciebie swój wzrok – już się do tego przyzwyczaiłaś czy to nadal wkurza/peszy? Przypomina mi się dokładnie taka sama sytuacja w Indiach – przez 3 miesiące nie udało mi się do tego przywyknąć.

    • Ola Świstow
      11 maja 2013

      Mnie to strasznie śmieszy, że cały autobus, czy cały sklep się na mnie gapi, że bardzo poważny policjant w bardzo poważnym mundurze macha mi krzycząc „heloł” i cieszy się przy tym jak dziecko :-) Nie lubię tylko gdy ciekawscy naruszają moją prywatną strefę komfortu (w Chinach takie pojęcie w ogóle nie istnieje, niestety) i podchodzą w moim odczuciu zbyt blisko żeby mi się przyjrzeć czy na pewno jestem prawdziwa… Nie cierpię sytuacji gdy na przykład odwracam głowę a tu w odległości 2 cm od mojego nosa, nos jakiegoś Chińczyka.

  • kASIA jalan jalan
    12 maja 2013

    Ha. ha dobre:) Ja zagrałam w produkcji indyjskiej (very seriouse movie! very seriouse!), nie powiem, dostałam własny wagon do przebiórki, malowano mnie dwie godziny, pięć osób usiłowało ogarnąć włosy, ogólnie zadbano o moje gwiazdorskie samopoczucie. A potem w tym całym rynsztunku, w nieludzkim upale, siedziałam w gotowości (just one minut Madam, one minut) przez bite 14 godzin. Jak weszłam na plan to miałam mieszaninę wścieklizny z ogłupieniem nicnieróbstwem w rozmazanych oczach oraz w związku z powyższym bardzo nieprofesjonalne trudności w zagraniu łagodnej angielskiej lady. Na zakończenie zdenerwowany moim zdenerwowaniem pan od kłapania numeru sceny przyłożył mi tym swoim kłapaczem w oko i rozpętała się nad moją obolałą głową dzika awantura czterdziestu osób ekipy filmowej. Na chwałe Pana, kupiła mi ta impreza miesiąc podróżowania (też nie dla pieniędzy się zdecydowałam, ale od jakieś szóstej godziny czekania zaczęłam sobie dla rozrywki przeliczać co ja za ową gażę zrobię).
    Generalnie w temacie gwiazdorstwa w Azji wyniosłam jedną naukę – jeśli w to iść to tylko z dobrą książką pod pachą. Tołstojem, albo czymś równie tomiastym. Powodzenia, Ola!

  • Magda Kowalska
    18 maja 2013

    Świetna opowieść;-))) Dopiero trafiłam na bloga, na pewno zostanę na dłużej. Pozdrawiam gwiazdę!

  • Traveleum
    24 maja 2013

    Przygoda „na miarę Misia naszych czasów” i to Misia Chińskiego. Brawo! Podoba mi się Twoje poczucie humoru, dystans do siebie samej i do Państwa Środka.

    • Ola Świstow
      24 maja 2013

      Zapytano mnie dzisiaj czy polecam życie w Chinach. No i mam odpowiedź! Polecam, ale tylko tym, którym nie brakuje poczucia humoru i dystansu do siebie i świata ;-)

  • zimawub
    28 października 2013

    A ja byłem w mongoslkiej reklamie. Dwa razy :p

  • Karolina
    26 stycznia 2016

    Ciekawa perspektywa, w polsce nie ma w TV chińskich seriali, może bo potrzebny byłby do nich dobry tłumacz polsko chiński. Ale jak w końcu odezwała się jakaś inna ekipa filmowa? ;)

  • Agnes Wilk G
    27 lutego 2016

    Olu!
    Dzisiaj rano fb podpowiedziało mi Twojego bloga (a wstaję dosyć wcześnie) i nic, zostałam w łóżku, przepadłem w czytaniu. Żadnej jogi, żadnego biegania, niczego (przynajmniej na razie). Jesteś cudna! Fajnie, że dzielisz się z ludźmi swoimi doświadczeniami, że dajesz niektórym takiego motywacyjnego kopa. Potrzebna jesteś. Ja już mieszkam w trzecim kraju z kolei, chociaż zupełnie inna strona świata (nie licząc Turcji) i na prawdę się uśmiałam czytając Twoje perypetie, a Twoje porady zgadzają się przynajmniej częściowo z moim doświadczeniem (kilka rzeczy mi uświadomiłaś; pierwsza 10dniowa wycieczka za granicę – dwie walizki, teraz na miesiąc potrafię się ogarnąć w jedną małą do bagażu podręcznego). Dziękuję, dziękuję, dziękuję cudna istoto! Uściski! I powodzenia w karierze, jakakolwiek by ona nie była, nawet tej gwiazdorskiej może w końcu! (;

  • Fshoq
    10 kwietnia 2017

    Haha wyobrażam sobie jeden z tych polskich głupich (jakieś szpitale, gimnazja itp.) w wersji chińskiej – to musi być nad wyraz zabawne :-D A swoją drogą to organizacja poziom max, nie ma co :-P

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Dołącz do Pojechańców!

 

Zapisz się do newslettera i otrzymuj raz w tygodniu list z wskazówkami dotyczącymi jednego z Pojechanych kierunków podróży lub rady, jak zrobić sobie fajne życie. Weź udział w ekskluzywnych konkursach z nagrodami tylko dla Pojechańców.

 

Kliknij TU i zapisz się do newslettera!