Korzystając z 5 dni wolnego (nie to, że gratisowe, do odpracowania w dwa kolejne weekendy), postanowiliśmy wybrać się na Sylwestra do Bangkoku. Zabookowaliśmy lot, umówiliśmy się ze znajomym, który tam mieszka i… tydzień przed podróżą otrzymaliśmy informację, że bilety zostały anulowane z powodu braku płatności. Wcześniej korespondowaliśmy z biurem obsługi klienta prosząc o powtórzenie transakcji gdyż zapomnieliśmy przy pierwszej próbie płatności zmienić limit na karcie kredytowej- mieli się wszystkim zająć, jak widać coś im nie wyszło. Ceny biletów ostro poszły w górę, padła więc kontrpropozycja: „może w takim razie Hong Kong”? Tam możemy jechać metrem, wystarczy zorganizować jakiś nocleg- hmm… no właśnie. Miejsce to nie należy do najtańszych na świecie, mamy tego świadomość, ale 1000 zł za jedną noc w obskurnym (naprawdę obskurnym) hostelu to nawet jak na Hong Kong przesada. Co robić? Niby można spędzić Sylwestra w Shenzhen, czemu nie, ale szkoda tych dni wolnych na siedzenie w miejscu, wyjechalibyśmy gdzieś, ajć! Byliśmy w kropce. Siedząc w wigilijne popołudnie na górze Białych Obłoków w Kantonie sprawdziliśmy po raz milion stutysięczny ceny lotów do Bangkoku. Ajajajaj! Są! Chyba nasze anulowane bilety znów wpadły do puli- bierzemy.
W przeddzień tej wspaniałej podróży, Tomka dopadło silne przeziębienie a mnie zatrucie żołądkowe, na kilka godzin przed wylotem na szybko przeprowadzaliśmy się do nowego mieszkania, w którym, pędząc do Hong Kongu na samolot, zostawiliśmy właściciela z hydraulikiem łatającym pękniętą rurę i z jedynym kompletem kluczy. Nie ważne to wszystko- lecimy przecież do Tajlandii!
Bangkok nas nie zawiódł, gdy wychodziliśmy z lotniska uderzył w nas znajomy żar. „Lubię to uczucie”- usłyszałam. Lubimy obydwoje. W Bangkoku byliśmy już dwa razy podczas naszej zeszłorocznej podróży po Tajlandii- zwiedziliśmy większość miasta bo w najskrytszych snach nie przypuszczaliśmy, że wrócimy tu tak szybko. Dlatego poza odwiedzeniem Wat Arun, którą widzieliśmy tylko z daleka i wizytą na hinduskiej Phahurat Road, nie mieliśmy żadnych planów. A właściwie mieliśmy: dużo relaksu.
Cieszyliśmy się słońcem i ponad 30-stopniowym upałem, zajadaliśmy się ulicznym Pad Thaiem z Khao San, pyszną Tom Yum Kung i curry we wszystkich kolorach. Piliśmy świeże soki, fantazyjne koktajle, ulubione piwo Leo (ja) i Singha lub Chang (Tomek), pałaszowaliśmy lody kokosowe i najlepsze na świecie naleśniki z bananem, czekoladą i zagęszczonym mleczkiem. Odpoczywaliśmy na trawie w zaciszu parków i spacerowaliśmy zatłoczonymi ulicami Bangkoku. Udało się nam też zrobić niespodziankę i spotkać na chwilę ze znajomymi z Polski, którzy mieli akurat krótki przystanek w drodze na Koh Tao- a ja przecież tak lubię niespodzianki!
W tak miłej atmosferze i okolicznościach przyrody doczekaliśmy końca 2012 roku. Nowy Rok witaliśmy w klubie pod gołym niebem wraz ze znajomymi z Bangkoku. Wybiła północ i… nic. Żadnych fajerwerków (zostały zabronione przez władze miasta z powodu zagrożenia pożarowego), uścisków, przyjacielskich przytulanek. Tajowie świętują swój Nowy Rok wiosną (kilkudniowym laniem wodą), poza tym są dość powściągliwi i nie mają zwyczaju publicznego okazywania uczuć i to chyba był najsłabszy punkt programu- zabrakło mi przyjaciół, których mogłabym wyściskać… Chwila refleksji przepita drinkiem i bawimy się dalej. A Tajowie umieją się bawić. Tańce na krzesłach, dziewczyny pijące whisky wprost z butelki (bardzo ładne dziewczyny muszę dodać dla sprawiedliwości). Opowieści o Azjatach stroniących od alkoholu nie znajdują tu potwierdzenia. W Chinach- owszem. Jedno piwo rozlewane na 4 osoby (nawet są takie malutkie, 50 ml szklaneczki do piwa), toast wznoszony naparstkiem wódki (jednym i koniec picia), ale nie w Tajlandii- tu whisky (ulubiony trunek Tajów) leje się strumieniami. Kluby są tu specyficzne urządzone- nie ma parkietu gdzie tańczący mogliby się integrować. Cała przestrzeń jest zastawiona malutkimi stoliczkami- gdzieś trzeba tą butelkę whisky i cooler z lodem przecież postawić. Tajowie na imprezę przychodzą grupą i bawią się tylko w swoim towarzystwie wokół stolika- jeśli nie będzie dla nich wolnego, wtedy wybiorą inny klub. Jak widać różnice kulturowe dotyczą wszystkich aspektów naszego życia.
Sylwestrowa noc upłynęła szybko i nadszedł Nowy Rok. Co robić w ten leniwy i niedospany dzień? Wsiedliśmy w wodny tramwaj i popłynęliśmy do kina. Wybór padł na opatrzony angielskimi napisami tajski film „Countdown”. Byliśmy w szoku kiedy w środku bloku reklamowego, między napojami owocowymi i miejskim samochodem, pojawił się spot przedstawiający sceny z życia… króla! Całe kino wstało i w ciszy i zadumie oddawało cześć władcy. To jedne z takich chwil gdy ogarnia cię głupawka i przeraźliwie chce ci się śmiać chociaż wiesz doskonale, że jest to zupełnie nie na miejscu- jakoś na szczęście udało się powstrzymać. Król w Tajlandii to świętość- o tym zawsze trzeba pamiętać.
Film okazał się noworoczną opowieścią o moralnym oczyszczeniu. Byli nowocześni Tajowie w Nowym Jorku, były jointy i imprezowanie, była buddyjska klątwa, wbijanie gwoździ w skroń i łamanie palców, było nawiązanie do autentycznych historii, które trapią tajskie społeczeństwo (wątek Tajki- sprawczyni wypadku samochodowego, w wyniku którego zginęło kilka osób, wysłanej przez bogatych rodziców do Stanów Zjednoczonych, co pozwoliło jej na uniknięcie odpowiedzialności), kara za kłamstwa i brak szacunku wobec rodziców a także charakterystyczne dla tajskiej kinematografii przedstawianie duchów zmarłych. Film polecam jako źródło wiedzy o specyfice tajskiej społeczności.
Kolejny dzień upłynął nam na zwiedzaniu wspominanej już Wat Arun (o której będziecie mogli już wkrótce przeczytać na Pojechanej) i poszukiwaniach Little India, które straciło swój urok odkąd cały hinduski bazar tekstylny został przeniesiony do centrum handlowego. Niestety nie udało nam się na całej Phahurat Road znaleźć ani jednej hinduskiej restauracji- tajska kuchnia nam to jednak sowicie wynagrodziła. Podejrzeliśmy też pracę kwiaciarek na najstarszym w Bangkoku Flower Markecie- jakie cudownie jaskrawe kolory i egzotyczne zapachy! Fantastyczne miejsce (po więcej fotek z targu Pak Klong Talad kliknij TU).
Jeszcze tylko Pad Thai i naleśnik na Khao San Road na pożegnanie i trzeba było wracać do Chin. Kiedy ponownie odwiedzimy Tajlandię? Mam nadzieję, że znów dużo szybciej niż przypuszczamy.
Często pytacie mnie o noclegi w Bangkoku, podaję więc sprawdzone miejsca w dobrej lokalizacji: trochę droższy, ale w lepszym standardzie Laksameenarai Guesthouse na tyłach Khao San Road i budżetowy, ale klimatycznie położony nad rzeką New Phiman Riverview Guesthouse. Dobrze wspominam też pobyt w oddalonym od centrum wydarzeń i trochę droższym, ale ładnym i czystym hotelu Udee.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!
Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
aniaadventure
8 stycznia 2013Jej.., ale mam teraz ochotę na pad thai… :) Kurcze, naleśników nie jadłam a patrząc na zdjęcie już żałuję. Mam teraz motywację, żeby wrócić! ;)
pojechana
8 stycznia 2013Bez naleśników z bananem pobyt w Tajlandii się nie liczy :-P Wracaj jak najszybciej! :-)
wg108
8 stycznia 2013Wczoraj miałem naleśniczki, z farszem (kapustka z grzybami), potorturuję Cię pisząc, że były smakowite
Marcin
8 stycznia 2013w HK można całkiem tanio ( jak na to miejsce ) przenocować w Chung King Mansion na 36–44 Nathan Road. Stoi tam taki moloch z targiem na dole i masą hosteli u góry- to tak informacyjnie :)
A miejscówka super, wszędzie blisko i wygodnie.
pojechana
8 stycznia 2013Właśnie te hostele w słynnym bloku na Nathan Road (a jest ich w tym budynku koło 200 podobno) podniosły tak stawki na sylwestrową noc! Co najlepsze- miejsca topniały z minuty na minutę… Może z miesiąc wcześniej można było tam dorwać coś tańszego, ale na ostatnią chwilę nawet miejsca w dormie osiągały zawrotne ceny kilkuset złotych.
Btw. na 7 piętrze (o ile mnie pamięć nie myli) jest świetna hinduska stołówka :-)
http://nevergivemyselfup.blogspot.com/
11 stycznia 2013Zazdroszczę Sylwestra! I tego, że masz z kim podróżować! ;) Ja jestem dopiero na początku swojej podróżniczej drogi, zawsze musiałam kombinować jak koń pod górę, bo jak nawet facet był (i to prze kilka dobrych lat), to na spontaniczny wypad z plecakiem w świat raczej nie miał ochoty. Niby z każdej strony otaczają Nas blogi podróżnicze i ludzie, którzy „gdzieś” byli, a jak przyjdzie co do czego, to tylko Egipt, plaża i drinki (nie, żebym nie lubiła plaży i drinków ;)). Jeszcze więc sama, lub z ludźmi, którzy zechcą się do mnie dołączyć. Zadziwiające, jak otwarcie wyciągnęli do mnie ramiona starzy znajomi, którzy z tych czy innych pobudek wyjechali w świat. Ale ale ale…rozpisałam się niemiłosiernie i zboczyłam z tematu ;) Tak czy siak powtórzę się: zazdroszczę sylwestra i zapraszam do siebie :)
http://nevergivemyselfup.blogspot.com/