Na Danxia Mountain trafiłam przypadkiem, przeglądając zdjęcia „cudów świata” w Internecie. Czerwone góry- warto to zobaczyć, pomyślałam sobie. Poszukiwania informacji praktycznych były żmudne- dla większości portali podróżniczych Chiny to tylko Pekin, Szanghaj, Wielki Mur i ewentualnie tarasy ryżowe w okolicach Yuanyang. Sami Chińczycy nie są natomiast zbyt dobrymi specami od public relations i nie potrafią zareklamować pięknych zakątków swojego kraju. Szczątkowe informacje w centrach turystycznych, prześwietlone, źle skadrowane zdjęcia na folderach reklamowych pojawiających się dopiero na kilka kilometrów przed celem podróży to chiński standard. Zasada „kto szuka ten znajdzie” na szczęście obowiązuje niezależnie od współrzędnych geograficznych i udało mi się dowiedzieć, że w południowych Chinach jest 6 obszarów z formami lądowymi nazywanymi Danxia (co po chińsku oznacza „czerwone promienie słońca”) rozrzuconych po 5 prowincjach. Całość została w 2010 roku wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturowego i Przyrodniczego Ludzkości UNESCO, a UNESCO, jak już mieliśmy szczęście wiele razy się przekonać, nie zawodzi. Czerwone skały muszą być piękne! Jako, że fart jest wpisany w nasz podróżniczy los, jedna z tych niezwykłych skalnych form leży w naszej prowincji Guangdong. No i mamy kierunek na weekendowy wypad.
W sobotę rano, uzbrojeni w karteczkę z nazwą stacji docelowej po chińsku, jedziemy na dworzec kolejowy Shenzhen North, z którego odjeżdżają szybkie pociągi. W okienku kasowym czeka na nas dobra i zła wiadomość, dobra: możemy kupić bilety na dowody osobiste (nasze paszporty są wciąż w urzędzie wizowym w Szanghaju, ale o tym opowiem w oddzielnym wpisie jak w końcu ten pokręcony proces się zakończy), zła: zostały już tylko miejsca w pierwszej klasie. Mamy nauczkę, następnym razem kupimy bilety z wyprzedzeniem, na szczęście różnica w cenie nie jest kosmiczna, nie zastanawiamy się, bierzemy. Po 1,5 godziny jazdy z prędkością przekraczającą niekiedy 300 km/h jesteśmy w Shaoguan, a raczej na jego przedmieściach. Ultra nowoczesny dworzec obliczony na obsługę kilkumilionowego miasta (Shaoguan ma na razie niecałe 800 tysięcy) stoi po środku niczego. W informacji turystycznej nikt nie mówi po angielsku, ale jako, że nie mogę pytać o nic innego jak o Danxia Mountain, pokazują „6”- numer stanowiska, z którego odjeżdża autobus. Ostatnie 45 km pokonujemy w prawie 2h, czas „umila” chińskie disco.
Brama Red Stone Park jest olbrzymia jak na Chiny przystało. W kasie dla grup zorganizowanych miła kobieta pokazuje nam karteczkę z napisem „turn left and go straight 200 m”- w ten sposób odnajdujemy punkt sprzedaży biletów wstępu do parku. Metoda z karteczką jak widać działa w dwie strony. Geopark zajmuje bardzo duży teren, a że atrakcje turystyczne w Chinach są obliczone na szybkie zwiedzanie (wszyscy dużo pracują i mają mało urlopu), odległości skracają kursujące pomiędzy poszczególnymi częściami rezerwatu autobusy, łódki i kolejka linowa. Na pierwszy dzień wybieramy teren na drugim brzegu malowniczej rzeki Jinjiang wijącej się jak szmaragdowy szal u podnóża czerwonych wzgórz. Mamy ambicję wejść na Yang Yuan- górę z…yyy… penisem :-)
Leżąca u stóp Yang Yuan mała wioska żyjąca z turystów, wita nas przepołowionymi kaczkami suszącymi się na słońcu- pełny przegląd wewnętrznych narządów. Myślę, że forma w jakiej Chińczycy jedzą zwierzęta skłoni nawet najbardziej zatwardziałego wielbiciela schabowych do rozważania wegetarianizmu… Obok suszone zioła, grzyby, świeża trzcina cukrowa i gigantyczne gruszki (wielkości głowy!), które okażą się być pomelo. Na tyłach wioski czerwieni się w słońcu stromy klif z piaskowca.
Dróżki wyłożone deskami, drewniane schodki, wszystko doskonale oznaczone i opisane. Pod nogami plącze się tłum odwiedzających w klapkach, na obcasach, z pieskami w torebkach LV a czasem i w pełnym garniturze. Głowa pęka od pokrzykiwań przewodników zmieszanych z eksplodującymi co chwilę oznakami kolektywnej radości. Kolejne grupy chińskich turystów oznaczone kolorami czapek z daszkiem, przeciwsłoneczne parasole i chorągiewki „co by się nie pogubili”. Nie wiem czy kiedykolwiek przyzwyczaimy się do chińskiej wizji turystyki.
Nagle zza zielonego gąszczu wyłania się kamienna ściana, trzeba mocno zadrzeć głowę by zobaczyć jej kres. W górę prowadzą wykute w skale schody- bardzo strome i… niemal puste! Tak, to jest odpowiedni kierunek. Wspinamy się kilkadziesiąt minut, słońce nieubłaganie wyciska z nas ostanie poty. Z każdym krokiem odsłania się przed nami coraz piękniejsza, miękka zielenią lasów i błękitem rzeki przepaść, nad nami wciąż góruje skała mieniąca się subtelnymi odcieniami czerwieni i pomarańczy. Chwilami ściana kładzie się na szlak, przeciskamy się przez kamienne szczeliny, pokonujemy pionowe przeszkody przytrzymując się łańcuchów. Na drogę kupiliśmy lokalne ciastka zbożowe, do których (prawdopodobnie gdy stygły gdzieś na dworzu) poprzylepiały się małe muszki. Wsiąkamy chyba powoli w tutejsze realia bo oskubujemy je z owadów i wcinamy z apetytem.
Z góry roztacza się oszałamiający widok na cały park krajobrazowy, w oddali złocą się dojrzałe pola ryżowe. Szczyt Yang Yuan jest płaski i wąski, pokryty bambusowym lasem. W jeden z jego brzegów wrosły ruiny fortyfikacji, której strome kamienne schody wędrują między jaskiniami i skalnymi pęknięciami aż na sam dół. Wracamy spacerem do wioski, w której spędzimy dzisiejszą noc (bez problemu znajdziemy wolny pokój i to w przystępnej cenie), po drodze podziwiamy naturalny kamienny most. Na kolację makaron z warzywami z wooka (taka biedna wersja ulubionego Pad Thaia), miejscowym bardzo się podoba gdy dokładamy sobie kolejną łyżkę ostrej jak diabli pasty chilli.
Na drugi dzień dojeżdża do nas z Shenzhen koleżanka. Czekając na nią płyniemy w rejs po Jinjiang wycieczkową łódką. Obsługa Geoparku obchodzi się z nami jak z jajkiem na każdym kroku- no tak, już zauważyliśmy, że jesteśmy wśród tysięcy odwiedzających jedynymi białymi. Zielonkawa woda pięknie kontrastuje z czerwienią skał. Gdyby tylko powietrze było bardziej przejrzyste! To zmora wszystkich rejonów Chin, jakie do tej pory odwiedziliśmy. Zdjęcia wychodzą szare, widoczność kończy się na drugim planie. Ach, jaka szkoda! Krajobraz na myśl przywodzi Wietnam, nakręca ochotę by tam pojechać.
Dołącza do nas Gabi (bieszczadzka dziewczyna poznana w Shenzhen) i jedziemy razem do starszej części Geoparku. Wjeżdżamy kolejką linową na szczyt Zhanglao skąd roztacza się pocztówkowy widok na wizytówkę tego miejsca- Danxia Mountain. To znaczy pocztówkowy by był, gdyby szarość nie wisiała w powietrzu. Na szczęście nasze oczy widzą więcej niż obiektyw aparatu. Wędrujemy ścieżkami okalającymi szczyt do kolejnych punktów widokowych i buddyjskich ołtarzy. Łagodniejsze zbocze Zhanglao pokrywa bujna roślinność, z drugiej strony gołe pionowe urwisko. Schodząc w dół odwiedzamy wkomponowaną w skalny krajobraz buddyjską świątynię Jinshj Yan, w której migoczą jaskrawe szaty mnichów. Magiczne miejsce.
Niestety musimy już powoli wracać. Po drodze jeszcze krótka wizyta w Chińskim Muzeum Sexu (które zasłużyło na oddzielny wpis), pyszne pierogi zamówione międzynarodowym migowym, autobus do Shaoguan, w którym całą drogę jakiś dzieciak pluje na mnie przeżutą mandarynką, podróż miejskim autobusem nr 22 z szalonym kierowcą (który zapewne marzył w dzieciństwie by zostać kierowcą Formuły 1) bowiem dojechaliśmy na inny dworzec i lądujemy przy kasie. Biletów na najbliższy pociąg do Shenzhen nie ma. Na kolejny są trzy ostatnie w cenie wyższej od standardowej o… 200%! Innych brak. Zastanawiamy się czy kasjerka nie ma przypadkiem jakiegoś magicznego przycisku pod biurkiem, który generuje takie ceny specjalnie dla białych. Nie mamy jednak wyboru- jutro poniedziałek, dzień pracy. Po odejściu od kasy słyszymy komunikat, że nasz ultra drogi pociąg ma 50 minut opóźnienia… Nie uśmiecha nam się spędzić na dworcu 2 h, Gabi próbuje tłumaczyć obsłudze peronu, że musimy być w Shenzhen bo mamy samolot i pyta czy nie możemy jechać tym wcześniejszym pociągiem. W odpowiedzi słyszy ciągłe „no seats, no seats”. No tak, kto by pomyślał, że biały z TAKIM biletem chce siedzieć na podłodze! W końcu upór Gabrieli wygrywa, uff… jesteśmy w domu! 1,5 h pociągiem, potem 1,5 h komunikacją miejską do Dameishy. W Chinach odległości i czas odczuwa się jednak jakoś zupełnie inaczej :-)
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!
Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Angie
12 listopada 2012CUDOWNE!
mamjakty
19 listopada 2012Piękne miejsca i jakie dokładne opisy! myślę, że spokojnie możesz zbierać materiały na przewodnik. na blogu jestem pierwszy raz, ale obiecuję zaglądać!
pojechana
12 grudnia 2012Trzymam za słowo :-)
kmichalowska
22 grudnia 2012Fajny opis, super przygoda, piękne miejsce. Zachęciłam ludzi do czytania przez mój profil na facebooku. pozdrowienia!!!
Danuta
31 sierpnia 2013Pieknie, ale 'mgla’ to niestety nie jest tylko chinska zmora…
Gabi
19 maja 2014<3
Beata
20 czerwca 2017Piękne miejsce, już wpisałam je do naszego planu :) Wiesz może czy pociągi do Shaoguan kursują również z Kantonu ? Nocowaliście w Shaoguan ?