6 miesięcy temu ruszyliśmy tropem naszych marzeń. Pół roku w podróży, a śmignęło przed naszymi oczami jak krótkometrażowy film. Czemu jak film? Bo to o wiele, wiele za krótko, żeby w pełni uczestniczyć w egzotycznej rzeczywistości. My ją tylko oglądamy- jak w kinie. Czasem patrzymy uważnie, z nieskrywaną ekscytacją, ale… zdarza nam się i z nudów lub zmęczenia przysnąć.
W ciągu tych 6 miesięcy spędziliśmy 2 dni w Kijowie, 10 dni w Chinach (Pekin i góry Lingshan), 2 miesiące w Indonezji (Lombok i Jawa), 3 tygodnie w Malezji, miesiąc w Birmie, Wietnamie, Tajlandii i oto jesteśmy w połowie swojego miesięcznego pobytu w Laosie.
Nie spieszy mi się. Pobyt w danym kraju ogranicza wyłącznie długość wizy (którą z reguły da się przedłużyć), a pobyt w danym miejscu? Również, bo… patrz punkt kolejny.
Przestałam zwiedzać. Nie wchodzę (już) do każdej świątyni, nie zaliczam wszystkich miast, jaskiń, wodospadów, parków narodowych z Lonely Planet. Ba, w ogóle już Lonely Planet nie czytam. Jeśli łapiemy zajawkę na kite, to siedzimy w wietrznym Mui Ne dwa tygodnie, nie przejmując się, że przez to nie dotrzemy do Halong Bay czy Sapy. Jak będzie nam naprawdę zależało żeby zobaczyć te miejsca, to przyjedziemy do Wietnamu jeszcze raz. Jak mi się spodoba taras z widokiem na rzekę w Vang Vieng i stwierdzę, że super będzie mi się na nim pisało, to zostajemy dwa tygodnie, a może i trzy. Nie zobaczymy przez to południa Laosu, ale czy naprawdę musimy? Kiedy mi taką przyjemność sprawia, że tutejsza pani od śniadaniowych kanapek już pamięta, że dla mnie jajko na twardo, a nie smażone i bez cebuli.
Jadam czasami europejskie jedzenie. Bo uwielbiam włoską kuchnię, francuskie bagietki i ser. Bo życie bez pizzy ma gorszy smak. W ogóle robię więcej rzeczy, które wcześniej miałam zarezerwowane dla trybu stacjonarnego. Maluję usta, oglądam seriale, czasem nic nie robię i nie mam poczucia straty ani wyrzutów sumienia. Przecież ta podróż to moje życie, życie w drodze, ale życie. Codzienność. Czemu miałabym nie robić na co dzień rzeczy, które lubię robić?
Czasem pozwalam sobie na odrobinę luksusu. Co wynika z punktu poprzedniego. Wiodąc stacjonarne życie lubiłam napić się dobrego wina, zjeść w dobrej restauracji. Miałam wygodne łóżko i jedwabną pościel. Teraz zdarza mi się spać na podłodze, na dworcowym fotelu, w autobusie czy w pokoju o wyglądzie i zapachu więziennej celi. Zdarzyło się, że przez kilka lat dni jedliśmy wyłącznie smażony ryż z kapustą i cebulą, czy myliśmy się pod pompą do nawadniania pola, bo w wiosce nie było wody. Takie sytuacje są częścią przygody, ale gdybym od czasu do czasu nie zrekompensowała sobie ich hotelowym basenem i kieliszkiem dobrego wina, a ważnych wydarzeń nie świętowała szampanem, to myślę że mogłyby mnie te przygody po pół roku zmęczyć.
Nie ekscytuję się już tak bardzo wszystkimi ludźmi poznanymi w drodze. Przestały mnie interesować wyliczanki kto gdzie był i gdzie jedzie. Pytanie skąd jestem, zadane przez pytaniem o moje imię, zaczyna mnie nawet drażnić. Wiem już, że po większość backapackerskich rozmów rozgrywanych według takiego samego scenariusza, nie pozostanie nawet ulotne wspomnienie. I to po pięciu minutach od kiedy padnie ostatnie słowo. Wiem już, że ludzie z którymi spędzę szaloną noc na imprezowaniu, na drugi dzień nie będą pamiętać nawet mojej twarzy. Duże chętniej (i odważniej niż wcześniej) rozmawiam z lokalsami (o ile język pozwoli), bardzo cenię sobie również spotkania z emigrantami z Europy, blogerami podróżniczymi i podróżnikami, którzy uprawiają te same co my sporty. Same podróże jako wspólny temat do całonocnych rozmów to jednak za mało, bo i ludzie, i ich podróże bardzo się od siebie różnią.
Uprawiam więcej sportów. Po pierwsze: bo mój francuski góral zaraził mnie swoją miłością do gór. Po drugie: bo samo przemieszczanie się z miejsca na miejsce jako forma podróżowania przestało mnie satysfakcjonować. Szukanie miejsc na mapie, gdzie mogę poddawać swoją wytrzymałość kolejnym próbom i gonić nowe przygody dużo bardziej do mnie przemawia. Po trzecie: bo wyszłam ze swojej strefy komfortu, spróbowałam sportów, których się bałam (wspinaczka, kitesurfing), dokonałam rzeczy, których myślałam, że nigdy nie dokonam (wejście na wulkan Rinjani i Semeru) i mam apetyt na więcej, więc… robię formę.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia, apetyt na góry również. Adrien już trochę marudził, że nie ma gdzie latać (jeśli jesteście ciekawi czym jest speedflying i co on wyprawia, to zajrzyjcie na jego kanał Youtube o TU), a mi marzenia o zdobywaniu ośnieżonych szczytów przestały wydawać się nieosiągalne. Przemeblowaliśmy więc swoje plany (chyba po raz setny) i postanowiliśmy spędzić końcówkę zimy i wiosnę w Nepalu. W międzyczasie, dzięki Waszym głosom, zostałam zaproszona na dwutygodniowy road trip po Kerali- dziękuję, dziękuję jesteście najlepsi! Plan wydawał się więc idealny: ja polecę w lutym do Indii, Adrien do Francji dobrać wysokogórski sprzęt i cieplejsze ubrania, i spotkamy się w Nepalu.
Czy może być lepszy plan od planu idealnego? Może! Bo w międzyczasie Adrien wraz z trójką przyjaciół zgłosili swój 360° Flying Project do międzynarodowego konkursu Claim Freedom i… wraz z szóstką zespołów sportowców ekstremalnych z całego świata, wygrał realizację swoich marzeń, czyli pełny sponsoring Adidas Outdoor! Bo marzenia trzeba gonić i łapać za rogi, prawda? A co chłopcy sobie wymyślili? W ramach 360° Flying Project Adrien i jego zespół w kilka lub kilkanaście dni (w zależności od warunków pogodowych) zdobędą trzy wulkany, każdy powyżej 6000 metrów (najwyższy to aż 6520 metrów) i jako pierwsi w historii zlecą z nich na skrzydłach do speedflyingu! A gdzie? W Parku Narodowym Sajama w Boliwii! A wiecie co to oznacza? Przenosimy się do Ameryki Południowej! Uuuuhuuuu!!!
A w międzyczasie… dostałam zaproszenie na kilkudniowy wyjazd do Zanzibaru- zarywane nad blogiem noce zaczęły przynosić najlepsze z najlepszych benefity: podróżnicze! Lecę więc do Boliwii przez Indie, Zanzibar, Polskę i Francję. Pierwszy raz swoje stopy w Ameryce Południowej postawimy na początku kwietnia i planujemy zostać tam 5, może nawet 6 miesięcy. Na pewno zjedziemy Boliwię i Peru, na pewno spróbuję zdobyć swój pierwszy pięciotysięcznik, a jak dobrze pójdzie to może i sześcio? Na pewno odwiedzimy Salar de Uyuni i Machu Picchu, na pewno pójdziemy na trekking w Coldilliera Blanca (a może na dwa, może na trzy?), na pewno podejmę próbę zdobycia wulkanu Licancabur, zobaczymy Laguna Verde, i spróbujemy sandboardingu w Huacachima. I co jeszcze? Co jeszcze?! Aaaaaa witaj przygodo! Witaj Ameryko Południowa, nadchodzimy!
Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić TU.
Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!
Magdalena Świst
31 stycznia 2016Super! Trzymam kciuki i mocno kibicuję Pozdrowienia z Singapuru
Pojechana
1 lutego 2016Dzięki Magda ☺️
Carola Travels The World
31 stycznia 2016Super. Marzy mi sie Ameryka Poludniowa, ale jakos do tej pory nie dojechalam. Juz szukalam nawet biletow w tamtym kierunku a kupilam w przeciwnym. Tak to jest, ze podroze nas wybieraja :-) powodzenia ;-)
Pojechana
1 lutego 2016Ja powtarzałam, że mnie Chiny (gdzie spędziłam 2,5 roku) wybrały, a teraz proszę, normalnie biją się o mnie te podróże
Nadia vs. the World
31 stycznia 2016No to do zobaczenia w Boliwii lub Peru :) Ja już wylatuję za dwa tygodnie. Gratulacje dla Adriena!
Aleksandra Świstow
1 lutego 2016Gratulacje przekazane :-) I w kontakcie! Super by było się spotkać :-)
Addicted to Passion
31 stycznia 2016Wspaniałe plany kochani! Peru i Boliwia to moje marzenie :) Mam nadzieję, że spełni się szybciej niż myślę :) Zanzibar zaliczony :) tak wiec na blogu możesz poszperać, znajdziesz sporo informacji :) Czy jakieś safarii w Tanzanii planujecie?
Pojechana
1 lutego 2016Na Zanzibar (tak jak i do Indii) lecę sama i jest to w pełni zorganizowany wyjazd sponsorowany. Safari jest w grafiku, ale wodne (delfiny ❤️). Ciekawe czy złapię bakcyla i wrócę do Afryki już na własną rękę
Kinga
31 stycznia 2016Uwielbiam czytać Twoje wpisy, dajesz mi tyle siły i zapału, żeby ogarniać swoje życie jak żaden inny blog.
Pozytywnyskok
31 stycznia 2016Palny świetne, a to co robicie to tylko potwierdzenie, że marzenia się nie spełniają, marzenia się spełnia:)) powodzenia!!
Pojechana
1 lutego 2016Doskonale powiedziane ☺️ Dziękujemy!
Ola Wysocka
31 stycznia 2016Tak jest najfajniej! Smakowanie zamiast „zaliczania”, powoli, we własnym tempie, bez oglądania się na must-see. Nasz następny wyjazd też będzie tak wyglądał:)
Pojechana
1 lutego 2016Ja sobie w pewnym momencie zdałam sprawę, że moje najlepsze wspomnienia, ulubione historie z drogi to wcale nie te z obowiązkowych must see. I już mi ich nie szkoda, gdy je ominę. A co do Waszego kolejnego wyjazdu to wybraliście już kierunek?
Ola Wysocka
1 lutego 2016Jeszcze nie do końca, na razie sobie marzymy:)
Danuta/boliviainmyeyes
31 stycznia 2016Wow, brzmi niesamowicie!!!!!!! Ciekawe, gdzie bedziecie mieszkac – pewnie w La Paz:) Nie zapomnijcie jednak, ze Boliwia to nie tylko Salar de Uyuni! Mam nadzieje, ze wybierzecie sie rowniez w tropiki;)
Aleksandra Świstow
1 lutego 2016Mieszkać to my będziemy w samochodzie :-P I nie wiem czy nam starczy czasu na tropiki tym razem, tyyyyyleeee gór mamy w planach :-D
Kasia Brzozowska
31 stycznia 2016po prostu WOOW! sama czuję ekscytację czytając jakie macie plany :D powodzenia w spełnianiu marzeń :)
Pojechana
1 lutego 2016Dzięki Kasia! ☺️
Filip
31 stycznia 2016Gdy dotrzecie do La Paz, a na pewno dotrzecie :) pojedźcie również do Copacabany :) Czytając o planach na AP, aż ścisnęło mnie w dołku, bo prawie wszystkie wspomniane miejsca odwiedziliśmy. Noi fajowy Sandboarding w Huaca, noi Buggy! Pozdrawiam i baaaardzo zazdroszczę!
Nasza strona już trochę ma, ale pewnie i z niej coś ciekawego się dowiesz :)
Pozdr!
Aleksandra Świstow
1 lutego 2016W La Paz zaczynamy :-) I tak, będziemy w Copacabanie na pewno!
Marta Kulesza
1 lutego 2016Sajama NP to jedno z moich ulubionych miejsc w Południowej Ameryce. Głownie przez to ze malo kto odwiedza to miejsce. Koniecznie tez zajrzyjcie do pobliskiego Lauca NP w Chile, ale coś mi mówi ze wulkany Parinacota i Pomerape bedą na liście Adriana rownież. A tak btw 'time enjoyed wasting is not a wasted time’ . Zawsze sobie to powtarzam!
Pojechana
1 lutego 2016Ja to już się boję zaglądać na tą jego listę, bo co spojrzę to dłuższa ;-) Mnie na mojej liście (która jest krótsza, bo ja muszę na każdą górę nie tylko wejść ale i zejść na własnych nogach w przeciwieństwie do mojego latającego faceta) najbardziej ekscytuje wulkan Lincacabur- ciekawe czy dam radę wdrapać się na tego potwora.
Adam Wrzoskiewicz
1 lutego 2016mega gratulacje Wam obojgu :)
Pojechana
1 lutego 2016Dziękujemy ☺️
andy
1 lutego 2016hmm, rodzi sie pytanie czy autorka tych slow rozni sie od gromady innych umorusanych i egzaltowanych backpackerow szwedajacych sie po swiecie? wiekszosc z nich jest po prostu strasznie nudna i pusta ale przekonana o swej wyjatkowosci,,
Przestały mnie interesować wyliczanki kto gdzie był i gdzie jedzie. Pytanie skąd jestem, zadane przez pytaniem o moje imię, zaczyna mnie nawet drażnić. Wiem już, że po większość backapackerskich rozmów rozgrywanych według takiego samego scenariusza, nie pozostanie nawet ulotne wspomnienie. I to po pięciu minutach od kiedy padnie ostatnie słowo.
Aleksandra Świstow
1 lutego 2016Jeśli rzeczywiście Cię to interesuje (a nie tylko hejtujesz z nudów), to zapraszam częściej na bloga. Może wtedy wyrobisz sobie (jakieś) zdanie na mój temat. Z kwestii obiektywnych potwierdzić mogę, że bywam umorusana- nawet od stóp do głów czasem.
Franka Frankowska
1 lutego 2016MEGA :) ogromne gratulacje dla was obojga i ciekawa jestem co jeszcze wam los przyniesie :D
Pojechana
1 lutego 2016Dziękujemy ☺️ I czekamy, czekamy na te „dary losu” z zaciekawieniem
ssandrass
1 lutego 2016Czyli zgadłam, że Ameryka :D
My planujemy pozdobywać wkrótce wulkany Ameryki Środkowej – obecnie „męczymy” Australię i powoli zbliżamy się do Fidżi i Nowej Zelandii :)
Aleksandra Świstow
1 lutego 2016Australię męczą- niewdzięczni! :-P
Gadulec
2 lutego 2016Gratuluję sukcesów! Nie wiedziałam, że masz aż tak szalonego Partnera ;) Super sprawa! W takim razie chyba się miniemy w Ameryce Płd, bo zamierzam tam być dopiero za rok. Chociaż… Z Wami (nami :P) nigdy nie wiadomo. Czekam na relację z Indii i Zanzibaru!
D. - Michujki.pl
3 lutego 2016Ooo, pozazdrościć :) Ale tak pozytywnie!
Gratuluję i kibicuję dalej :D
Karina
5 lutego 2016Zazdroszczę, mam nadzieję, że kiedyś też znajdę odwagę i zdecyduje się odstawić życie kołnierzyka na bok.
alalappa
6 lutego 2016rewelacja! Ameryka Południowa jest najlepsza, enjoy!
Julia
8 lutego 2016I właśnie dlatego wyjechałam bez przewodnika ;) Fajnie Olu, żyj dalej „to życie”. I poczekaj na nas w Peru do października. Pożyjmy tam chwilę razem!
Buba
9 lutego 2016Wow! Po prostu brak mi słów! WOW! :)
pozdrawiam zza biurka w korporacji… Moze trzeba pójść w Twoje ślady? ;)
Aleksandra Świstow
10 lutego 2016No chodź!
Julia
15 lutego 2016Zazdroszczę Wam! Mi brakuje odwagi na takie wyprawy ;-)
Joanna R
24 lutego 2016szczęście sprzyja lepszym:)
dumnamama
11 marca 2016Każdym człowiekiem warto się zachwycać tak jak zachwycasz się wschodem słońca i nie ma dla Ciebie znaczenia że wschód słońca nie będzie Cię pamiętał. Czerp z ludzi to co fajne i niczego nie oczekuj :)
Wiktor
5 kwietnia 2016Zazdroszczę przygód i wspomnień.