Back to home
Tajlandia

Ferie w Tajlandii: Khao Sok

Po chillowo- sportowym Ton Sai Bay (to jak dotąd moje ulubione połączenie) i wyspiarskich klimatach Koh Tao, wybraliśmy stały ląd i odludzie deszczowego lasu: Khao Sok (w zasięgu na tyle krótkiej, że jeszcze niemęczącej jazdy autobusem z Krabi lub Surat Thani). Ze względu na tą małą odległość od portowo- lotniskowych miast, nie do końca wierzyłam, że będzie naprawdę odludnie, tymczasem może i nie wylądowaliśmy na pustkowiu na skalę australijskiego Outbacku, ale było zupełnie inaczej niż w standardowej turystycznej Tajlandii- bardziej pusto, spokojnie i cicho.

Zatrzymaliśmy się w  oddalonym o jakieś 2 km od wioski Jungle ResortWszystko się zgadzało: był piękny bambusowy domek (naprawdę piękny! z ogromnym łóżkiem, mnóstwem okien, wielkimi drzwiami otwieranymi na przytulny taras, dużą i czystą, tylko częściowo zabudowaną, a więc dającą poczuć klimat lasu łazienką), był nasz (nikt nam w niczym nie przeszkadzał) i był w dżungli. Obsługa ostrzegła nas przed niezapowiedzianymi wizytami małp, ale tylko gekony wpadały nas odwiedzić. Co noc cykady grały nam do snu.

Przyjechaliśmy tu ze względu na hasło „najstarszy las deszczowy na świecie” i zdjęcia skalnych ostańców wyłaniających się z niebieskich wód ogromnego jeziora. Swój czas postanowiliśmy podzielić między trekking po Parku Narodowym Khao Sok i rejs po jeziorze Cheow Lan. Szczęśliwie mieliśmy go trochę na zapas i fakt, że pierwszego dnia okropnie się zatrułam i niemal cały kolejny przeleżałam w łóżku (ale tym dużym, wygodnym, z baldachimem, w naszym pięknym bambusowym domku) nie pokrzyżował nam planów.

Cheow Lan Lake

Cheow Lan Lake

Z prozaicznego powodu jakim jest brak własnej łodzi, wykupiliśmy całodniową wycieczkę po jeziorze. I tak, jak z reguły nie lubię atrakcji zorganizowanych i gdy tylko mogę omijam je szerokim łukiem, tym razem był to strzał w dziesiątkę. Rano, na pace pickupa, wraz z pozostałymi uczestnikami rejsu, z małym przystankiem na targu warzyw i owoców, pojechaliśmy do portu Rajjaparabah, gdzie przywitały nas billboardy z hasłem „Khao Sok- tajskie Guilin”. Jeśli już, to bardziej Yangshuo (o obydwu chińskich miejscowościach możecie przeczytać na blogu: TU o Guilin, a TU o Yangshuo) i czy tylko ja mam wrażenie, że Chiny mnie prześladują? W porcie przesiedliśmy się na długą i wąską łódkę ze sterczącym ku niebu dziobem, charakterystyczną dla tych rejonów Azji i wypłynęliśmy na jezioro. Cheow Lan, jak za chwilę wyjaśnił nam sympatyczny przewodnik, powstało po wybudowaniu (w 1982 roku) tamy i zalaniu lasów i terenów rolniczych. Stąd te rozliczne wysepki i samotne, przegrane w walce o przetrwanie drzewa, wystające nieporadnie martwymi konarami nad taflę wody. Podobno przez pierwsze 10 lat jezioro odstraszająco śmierdziało zgnilizną, ale z uwagi na czyszczące właściwości minerałów, z których zbudowane są sterczące groźnie z jeziora wzgórza, dziś woda jest turkusowo- przejrzysta, a miejsce to stało się turystyczną atrakcją. Nie dziwię się wcale, jest tu naprawdę pięknie.

Cheow Lan Lake

Cheow Lan Lake

Po około godzinie podziwiania z łódki okolicznej przyrody, przybiliśmy do brzegu i ruszyliśmy na krótki trekking. Do celu- miejsca postoju bambusowych tratw i maleńkiej wioski na wodzie- dotarliśmy jako pierwsi (pozostała część wycieczki mocno się ociągała). Żar lał się z nieba, z nas lał się pot, woda migotała zachęcająco- bez słów spojrzeliśmy na siebie, na wodę, jeszcze raz na siebie, zrzuciliśmy ubrania i wskoczyliśmy do jeziora. I jeszcze raz i jeszcze jeden. Ach jak przyjemnie!

Cheow Lan Lake

Pojechana

Gdy na miejsce dotarła cała ekipa, przewodnik poczęstował nas słodyczami ze słodkiego lepkiego ryżu wędzonego w liściach palmowych i wsiedliśmy na bambusową tratwę. Już po kilku minutach byliśmy na drugim brzegu małej zatoki, gdzie znajduje się Coral Cave- nazwana tak ze względu na nietypowe formy skalne przypominające koralowiec. Zdecydowanie nie jest to nazwa na wyrost.

Coral Cave

Cheow Lan Lake

Gdy po raz kolejny wsiedliśmy do łódki, było już popołudnie, a nasze żołądki dawały o sobie znać. Na szczęście kolejnym punktem programu był obiad w pływającym resorcie. Jak to bywa w Tajlandii- było pysznie: smażona ryba i zielone curry z ryżem, świeże owoce na deser. Po skończonym posiłku był tak zwany czas wolny- dwie godziny na relaks. I wiecie co? Popływaliśmy, poskakaliśmy do wody (po raz pierwszy od kilkunastu lat odważyłam się skoczyć na główkę- efekt może nie był powalający, ale z każdą kolejną próbą zdecydowanie lepszy), spróbowaliśmy wdrapać się na najbliższą wyspę (do czego finalnie zniechęciły nas zalegające tam śmieci) i… zaczęliśmy się nudzić. Jej, jak dobrze, że (głównie ze względu na wysoką cenę) nie zdecydowaliśmy się zatrzymać na te kilka dni w jednym z pływających resortów. Pięknie tu, to prawda, ale na chwilę. Lubię „niewolę” na wodzie, ale gdy żegluję, płynę, a nie siedzę w miejscu. I jeszcze te tabuny turystów (takich jak my) przewalających się tuż pod nosem- nie podobało by mi się, gdybym została tu dłużej, jednodniowa wycieczka na jezioro okazała się strzałem w dziesiątkę.

Cheow Lan Lake

Cheow Lan Lake

Na drugi dzień, wybraliśmy się na trekking do Parku Narodowego Khao Sok, będącego podobno najstarszym lasem deszczowym na świecie i mającego być największą atrakcją okolicy. W kasie przy bramie głównej zapłaciliśmy 300 THB od osoby i zapytaliśmy o szczegółową mapę (niekoniecznie darmową), ale niestety nie było. Jedyne co otrzymaliśmy to bardzo prowizoryczny, pozbawiony skali szkic z mniej więcej zaznaczonymi dwoma szlakami, kilkoma wodospadami i jaskiniami. No cóż, jak nie ma, to nie ma, ruszamy.

Khao Sok

Tajlandia

Wybraliśmy dłuższą trasę, jej pierwszy odcinek prowadził wzdłuż rzeki, szeroką, nieutwardzoną drogą, przy której przycupnęły makaki. Upał był tu odczuwalny dużo bardziej niż nad jeziorem więc z ogromną przyjemnością daliśmy orzeźwiającego nura do rzeki gdy tylko znaleźliśmy zatoczkę z wodą głębszą niż po kolana. Kolejny przystanek zrobiliśmy już kilkaset metrów dalej. Miał być wodospad, była rzeka przepływająca po dużych głazach, czasem spadająca z zawrotnej wysokości pół metra. Trochę nam się wierzyć nie chciało, że jest to jedna z zaznaczonych na mapie atrakcji, ale cóż, my już takie niedowiarki jesteśmy. Wyglądaliśmy gibonów w koronach drzew, ale jedyne co było nam doświadczyć to ich śpiew. Nagle, wysoko, wysoko wypatrzyłam „okularową” twarz- myślałam, że to właśnie gibon, obecność ogona (który zauważyłam dopiero na zdjęciach) wskazuje, że był to langur szary. Wpatrywałam się zafascynowana w tą małpią gromadkę, gdy nagle poczułam na twarzy bryzę, usłyszałam głos Adriena: „uważaj!” i poczułam szarpnięcie za ramię. Ułamek sekundy później, na głaz, na którym przed chwilą stałam, spadła… kupa. Tak, tak, a ta bryza na twarzy była złota. No cóż, hej przygoda!

Tajlandia

Khao Sok

Przeszliśmy od bramy głównej może 3 km, cały czas szeroką drogą, krajobraz spieczonych w słońcu drzew i płytkiej rzeki nie powalał na kolana, a tymczasem przed nami widniała tabliczka „zamknięte” z opisem, że dalsza część szlaku (który dopiero zaczęliśmy przecież!), wymaga przewodnika, a za tego trzeba dodatkowo zapłacić. Ale przecież dopiero co zostawiliśmy w kasie w sumie 600 THB? Za co? Poczuliśmy się trochę oszukani, Adrien, który od dziecka chodzi, wspina się (a od kilku lat lata) samodzielnie po wysokich górach wręcz obrażony, że mu się niesamodzielność w tak łatwym terenie wciska. Minęliśmy tabliczkę bez wyrzutów sumienia.

Khao Sok

Khao Sok

Kolejne 7 km, to była prawdziwa (wreszcie!) dżungla. Dużo (właściwie wszystko) byśmy stracili, gdybyśmy zawrócili. Ścieżka była wąska, kręta, wijąca się między lianami, czasem wiodąca stromym (ale do przejścia bez lin) brzegiem wyrastającego tu z rzeki klifu. Wspinaliśmy się po gigantycznych rozmiarów korzeniach, nieświadomie pełniących rolę schodów na zboczach pagórków, bezskutecznie próbowaliśmy wzrokiem uchwycić szalejące w ściółce gryzonie, by dopatrzeć się ich gatunku. Nareszcie poczuliśmy magiczny nastrój deszczowego lasu. Szlak absolutnie nie wymagał przewodnika, ścieżka była wydeptana i do przejścia przy nawet bardzo słabej kondycji fizycznej (po prostu wolniej). Kilkakrotnie dróżka rozwidlała się i tam była potrzebna wskazówka (lub mapa lepsza niż rozdawany przy wejściu prowizoryczny szkic). Znajdywaliśmy w takich miejscach połamane tabliczki informacyjne w trawie i ślady po ich istnieniu na drzewach. Po złożeniu znalezisk w całość, udawało nam się ustalić w którą stronę iść, ale przykro jakoś tak było, że ktoś celowo je zniszczył by wymusić wynajem przewodnika. Przykro też przyznać, że wodospady, mające być jedną z głównych atrakcji Parku Narodowego Khao Sok, okazywały się, za każdym razem, strumykiem ściekającym z małej sterty kamieni. Nawet w porze deszczowej, przy wysokim poziomie wody, nie ma szans by w tych miejscach tworzył się prawdziwy wodospad- jest tam po prostu zbyt płasko. Dopatrzyłam się na zdjęciach w folderze reklamowym jednego prawdziwego wodospadu. I zgadnijcie co! Tabliczka wskazująca drogę do niego, a raczej jej szczątki, zostały tak ukryte w krzakach, że dopatrzyliśmy się ich dopiero w drodze powrotnej, gdy słońce było już nisko i nie mieliśmy czasu odbić w boczną dróżkę. Było fajnie, ale niesmak pozostał, obraziłam się więc trochę na tą dżunglę i zdecydowanie głosuję, że największą atrakcją Khao Sok jest jezioro.

Tajlandia

Tajlandia

Kolejnego dnia opuściliśmy nasz piękny bambusowy domek i ruszyliśmy w stronę Bangkoku. Właśnie rozpoczął się nasz ostatni wspólny dzień, nazajutrz każde nas ruszało w inną stronę- ja do Chin pakować walizki na moją tymczasową przeprowadzkę do Francji (czytaliście tekst Żegnajcie Chiny?), on do Francji szykować mi miejsce w szafie.

Tajlandia

Tajlandia


Nie chcesz przegapić żadnego wpisu? Kliknij TU i zapisz się do newslettera!

Podoba Ci się? Podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.

By Pojechana, 15 kwietnia 2015 Człowiek od rzeczy niemożliwych, menadżerka, przedsiębiorczyni, dziennikarka, pasjonatka podróży, miłośniczka gór i cienia palm. Laureatka Travelerów National Geographic Polska w kategorii Blog Roku. Odwiedziła ponad 50 krajów, mieszkała w Anglii, Chinach i Francji. W czerwcu 2015 ukazała się jej debiutancka książka "Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin".
  • 45

Pojechana

Człowiek od rzeczy niemożliwych, menadżerka, przedsiębiorczyni, dziennikarka, pasjonatka podróży, miłośniczka gór i cienia palm. Laureatka Travelerów National Geographic Polska w kategorii Blog Roku. Odwiedziła ponad 50 krajów, mieszkała w Anglii, Chinach i Francji. W czerwcu 2015 ukazała się jej debiutancka książka "Laowai w wielkim mieście. Zapiski z Chin".

45 Comments
Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Dołącz do Pojechańców!

 

Zapisz się do newslettera i otrzymuj raz w tygodniu list z wskazówkami dotyczącymi jednego z Pojechanych kierunków podróży lub rady, jak zrobić sobie fajne życie. Weź udział w ekskluzywnych konkursach z nagrodami tylko dla Pojechańców.

 

Kliknij TU i zapisz się do newslettera!